Nareszcie nie mam czasu pisać postów. Znaczy dzieje się, poznaję coraz więcej ludzi i przeżywam nowe przygody. Super! Ostatni weekend był przykładem wszystkich powyższych. Po tygodniu umiarkowanego (ale zawsze) stresu związanego z tym, że byłam sama w domu z małą i chorą Noeme (o tym w następnym poście), nadszedł długo wyczekiwany weekend, podczas którego miałam się spotkać z innymi au pair z Holandii. Zapowiadało się pięknie - w sobotę leżenie przy otwartym basenie, drinki, plotki i luz, w niedzielę rejs żaglowcem po zatoce. Pogoda wymarzona, okoliczności sprzyjające - pojechałam więc pełna nadziei i oczekiwań. I chociaż basen, nad którym leżałam (a nawet w nim pływałam) miał tylko 135 cm głębokości, a drinki okazały się lemoniadą w różnych wariacjach, reszta okazała się dużo lepsza niż się spodziewałam. Poznałam bowiem świetnych ludzi, zaliczyłam kolejne pierwsze dwa razy, żeglowałam (!!!) i spaliłam sobie plecy - wszystko w jeden weekend.
W sobotę kiedy już byłam na stacji kolejowej okazało się, że ludzie będą nocować na miejscu, po czym następnego dnia pojadą na żagle. Szkoda, że o tym nie wiedziałam wcześniej, bo nie wzięłam ze sobą ciuchów na zmianę. Nie takie rzeczy się jednak w życiu robiło - za cenę tej drobnej niewygody uczestniczyłam w nieformalnych zaślubinach koleżanki z kolegą, grałam po raz pierwszy w życiu w tenisa (znaczy starałam się trafić rakietą w piłkę i szalenie się cieszyłam, jak się udało) i sprzedałam opowieść o smacznej kupie. Zaśmiewali się ludzie różnojęzyczni, więc chyba udało mi się dobrze wytłumaczyć, o co chodzi. Ach, i jeszcze dostałam propozycję zdobycia sławy - pewna dziennikarka okoliczna chce zrobić ze mną wywiad i napisać o mnie w gazecie.
Za to niedzielny wypad na kliper pt. Sanne Sophia* udał się jeszcze lepiej - tęskniłam za wiatrem we włosach i żaglach, za komendami (chociaż załoga była wyjątkowo uprzejma - w końcu to żaglowiec turystyczny) oraz za bomem na mej głowie. Bo oczywiście wynurzyłam się spod pokładu w momencie, kiedy spadał żagiel (no dobra, nie bom, bo bom by mię zabił - ale żagiel i to metalowe oczko w nim też są ciężkie). Kapitan uznał, że to wina załoganta i że powinien mi za to dać buzi. Stare polskie przysłowie mówi: dają, to bierz! No to wzięłam - żaglarz ten był wyjątkowo fajny i nie żałuję ;) Zwiedziliśmy też stary fort na jednej z wysp, rozpaliliśmy grilla na statku i wypiliśmy morze piwa. No, może morze to za dużo powiedziane, bo tutejsze piwo (dostępne w jednym rozmiarze) jest mniejsze niż nasze małe. A cena podobna do naszego dużego. Wypiliśmy więc zatoczkę piwa. I przednio się bawiliśmy. Przypuszczam, że gdyby nie Tim i Jaun - południowoafrykańscy (acz biali) koledzy tej samej co my profesji, nie byłoby aż tak fajnie. A było. Dobrze, że panowie też zostają au pair!
Ha! Tak nam się wszystkim podobało, że postanowiłam zorganizować kolejne spotkanie w najbliższą niedzielę w Utrechcie. Będzie na pewno jedna Gruzinka, dwóch chłopaków z Afryki Południowej i ja. Mam nadzieję na pozytywną odpowiedź od Węgierki, Tajki i trzech dziewczyn z Indonezji oraz jeszcze jednej Polki. Zapowiada się pysznie.
A jeśli tego bloga czytają inne au pair będące właśnie w Holandii, to też zapraszamy! W kupie raźniej... czy jakoś tak ;)