środa, 30 czerwca 2010

Faceci też zostają au pair!


Nareszcie nie mam czasu pisać postów. Znaczy dzieje się, poznaję coraz więcej ludzi i przeżywam nowe przygody. Super! Ostatni weekend był przykładem wszystkich powyższych. Po tygodniu umiarkowanego (ale zawsze) stresu związanego z tym, że byłam sama w domu z małą i chorą Noeme (o tym w następnym poście), nadszedł długo wyczekiwany weekend, podczas którego miałam się spotkać z innymi au pair z Holandii. Zapowiadało się pięknie - w sobotę leżenie przy otwartym basenie, drinki, plotki i luz, w niedzielę rejs żaglowcem po zatoce. Pogoda wymarzona, okoliczności sprzyjające - pojechałam więc pełna nadziei i oczekiwań. I chociaż basen, nad którym leżałam (a nawet w nim pływałam) miał tylko 135 cm głębokości, a drinki okazały się lemoniadą w różnych wariacjach, reszta okazała się dużo lepsza niż się spodziewałam. Poznałam bowiem świetnych ludzi, zaliczyłam kolejne pierwsze dwa razy, żeglowałam (!!!) i spaliłam sobie plecy - wszystko w jeden weekend. 


W sobotę kiedy już byłam na stacji kolejowej okazało się, że ludzie będą nocować na miejscu, po czym następnego dnia pojadą na żagle. Szkoda, że o tym nie wiedziałam wcześniej, bo nie wzięłam ze sobą ciuchów na zmianę. Nie takie rzeczy się jednak w życiu robiło - za cenę tej drobnej niewygody uczestniczyłam w nieformalnych zaślubinach koleżanki z kolegą, grałam po raz pierwszy w życiu w tenisa (znaczy starałam się trafić rakietą w piłkę i szalenie się cieszyłam, jak się udało) i sprzedałam opowieść o smacznej kupie. Zaśmiewali się ludzie różnojęzyczni, więc chyba udało mi się dobrze wytłumaczyć, o co chodzi. Ach, i jeszcze dostałam propozycję zdobycia sławy - pewna dziennikarka okoliczna chce zrobić ze mną wywiad i napisać o mnie w gazecie. 


 Za to niedzielny wypad na kliper pt. Sanne Sophia* udał się jeszcze lepiej - tęskniłam za wiatrem we włosach i żaglach, za komendami (chociaż załoga była wyjątkowo uprzejma - w końcu to żaglowiec turystyczny) oraz za bomem na mej głowie. Bo oczywiście wynurzyłam się spod pokładu w momencie, kiedy spadał żagiel (no dobra, nie bom, bo bom by mię zabił - ale żagiel i to metalowe oczko w nim też są ciężkie). Kapitan uznał, że to wina załoganta i że powinien mi za to dać buzi. Stare polskie przysłowie mówi: dają, to bierz! No to wzięłam - żaglarz ten był wyjątkowo fajny i nie żałuję ;) Zwiedziliśmy też stary fort na jednej z wysp, rozpaliliśmy grilla na statku i wypiliśmy morze piwa. No, może morze to za dużo powiedziane, bo tutejsze piwo (dostępne w jednym rozmiarze) jest mniejsze niż nasze małe. A cena podobna do naszego dużego. Wypiliśmy więc zatoczkę piwa. I przednio się bawiliśmy. Przypuszczam, że gdyby nie Tim i Jaun - południowoafrykańscy (acz biali) koledzy tej samej co my profesji, nie byłoby aż tak fajnie. A było. Dobrze, że panowie też zostają au pair!


Ha! Tak nam się wszystkim podobało, że postanowiłam zorganizować kolejne spotkanie w najbliższą niedzielę w Utrechcie. Będzie na pewno jedna Gruzinka, dwóch chłopaków z Afryki Południowej i ja. Mam nadzieję na pozytywną odpowiedź od Węgierki, Tajki i trzech dziewczyn z Indonezji oraz jeszcze jednej Polki. Zapowiada się pysznie.

A jeśli tego bloga czytają inne au pair będące właśnie w Holandii, to też zapraszamy! W kupie raźniej... czy jakoś tak ;)

Więcej zdjęć w najbliższym czasie na chomiku.

środa, 23 czerwca 2010

"Ale Księciunio nie okazuje mi serduszka"... czyli czas wprowadzić czarny charakter.

Dostałam wczoraj maila, na którego długo czekałam - całości zdradzać nie będę, ale jedna rzecz mnie ucieszyła - są ludzie, którym podoba się ten blog. Dziękuję Wam za wszystkie komentarze i maile, w których piszecie, że podoba Wam się to, co robię - to dla mnie niezmiernie ważne, że nie piszę tylko dla siebie. Każda krytyka też jest mile widziana - byle konstruktywna. A żeby pokazać moje dobre intencje, przyjmuje krytykę wczorajszą i niniejszym się poprawiam, urozmaicając akcję poprzez dodanie czarnego charakteru... No, może szary, ale na inny - nie naginając faktów - na razie mnie nie stać.

Pewnego dnia, odczuwając samotność mocniej niż na ogół, wręcz desperacko pragnąc poznać tu kogoś, z kim można iść na kawę i zapomnieć o obowiązkach (o tej potrzebie pisałam już kiedyś), zalogowałam się na portalu o wiele mówiącej nazwie www.polishhearts.nl - uznałam, że to najszybszy (a ja wszak potrzebowałam teraz, już tej wspólnej kawy) sposób na poznanie ludzi, z którymi dogadać się łatwo, bo po polsku. Zaznaczyłam (ach ta moja uczciwość), że szukam kogoś, z kim można wyjść bliżej bądź dalej, wypić kawę bądź nawet się zaprzyjaźnić. Ewentualna miłość byłaby jedynie skutkiem ubocznym (niekoniecznie pożądanym, ale tego już nie pisałam).

Odezwał się do mnie pewien człowiek i długo gadaliśmy - skoro długo, to znaczy że dobrze nam się rozmawiało. Nie zgadzaliśmy się we wszystkim, co daje zawsze nadzieję na kolejne dyskusje. I któregoś dnia spontanicznie umówiliśmy się na spacer - miła odmiana po miesiącu samotnego chodzenia po lesie. Spontanicznie i dość późno - za jakąś godzinę miało się zrobić ciemno. Nic to - godzina to też coś.

Niestety, pan Z. nie przewidział, że nie trafi do mnie po nazwie ulicy, pytając tylko ludzi po drodze, na mapie nie sprawdził, GPS zostawił w domu. Wszystko to razem sprawiło, że na spacer po lesie poszłam jednak sama - ciągle czekając, aż mnie znajdzie. Potem przez godzinę stałam w dość charakterystycznym miejscu i prowadziłam z nim na zmianę ożywioną wymianę sms-ów i kilka rozmów telefonicznych (teraz boję się faktury). Zimno było jak nie wiem, wiatr wiał taki, że nic, tylko znaleźć się na jeziorze na dezecie, a ja twardo czekałam. Pomyślałam bowiem sobie, że skoro chłopak uparcie się błąka przez godzinę po Tilburgu i mnie szuka, to niegrzecznie by było po prostu sobie iść. Po półtorej godziny jednak trochę mi nerwy puściły i już miałam wysłać mu wiadomość, że idę do domu, kiedy mnie znalazł. Miły głos, sympatyczny wygląd i pewna inteligencja, która wyzierała z naszych rozmów sprawiły, że nie żałowałam czekania. Czy jednak człowiek ów przestraszył się roześmianej wariatki z zaczerwienionym od wiatru nosem, czy spodziewał się długonogiej, szczupłej blondynki na szpilkach - nie wiem. W każdym razie poszedł zamknąć szybę w oknie samochodu i zniknął jak sen jaki złoty. Brzydko... mógł chociaż powiedzieć, że zostawił żelazko włączone, to bym nie traciła kolejnych 10 minut...

Czy go to kwalifikuje do miana czarnego charakteru? Może by tak było, gdybym chociaż się przeziębiła, ale nie... Przyznaję mu zatem tytuł szarego charakteru tego bloga i mam nadzieję, że czarnego jednak nie poznam.* Korzyści kilka też z całej sytuacji wyniosłam, nauk kilka, gdyż człowiek uczy się przez całe życie:
1. moja pewność siebie zachwiała się nieco w swoich posadach i przytarty został nos mej próżności
2. pierwszy raz zobaczyłam moje osiedle po ciemku - ładny widok :) (tutaj teraz ciemno robi się koło 23, a zawsze o tej porze byłam w domu)
3. uznałam, że znajomości przez internet to chyba jednak nie to - po co się narażać na przeziębienie dla kogoś, kto tego nie doceni?
4. kolejny stopień na drodze do świętości - panu Z. życzę wszystkiego najlepszego - z miłością bliźniego na czele.




* w razie gdyby z moich postów wiało nudą i przydałoby się urozmaicenie, piszcie - coś wymyślę i urozmaicę bloga fikcją mrożącą krew w żyłach :)

poniedziałek, 21 czerwca 2010

niebo w oczach i fioletowy listek

Czasem patrząc w oczy drugiego człowieka mam wrażenie, że dotykam tajemnicy; czasem świat staje się po prostu piękniejszy i jaśniejszy - za sprawą oczu innej osoby; czasem widzę w czyichś oczach miłość... A kiedy patrzę w oczy Noeme, mam wrażenie głębi i przestrzeni jednocześnie - jakbym była w samym środku nieba, w samym środku wszechświata, jakby w tych oczach kryły się wszystkie tajemnice stworzenia... I nigdy nie trafiam na ścianę w spojrzeniu tej małej dziewczynki. Może nic w tym dziwnego, ona po prostu ma ograniczone możliwości komunikacji... Ale z drugiej strony...
Kiedyś, chodząc sobie samotnie po naszych pięknych polskich górach, przeżywałam bardzo intensywnie obecność Boga wszędzie. Zawsze zresztą twierdziłam, że w górach stężenie Jego w powietrzu jest dwa razy wyższe, niż gdziekolwiek indziej. W każdym razie rozmawialiśmy sobie na różne tematy podczas tych wędrówek i On pokazywał mi różne rzeczy, na które na ogół nie zwraca się uwagi. Na przykład pokazał mi zielono-fioletowy listek... Dwa razy, żebym nie przeoczyła - raz na zdjęciu, a raz na żywo. Rzecz polega na tym, że ten fiolet był przepiękny i tworzył cudowne połączenie ze zdrową zielonością listka oraz był... oznakiem choroby. Inne listki tej samej rośliny były zielone, tylko ten jeden taki oryginalny. I w swojej oryginalności przepiękny. Pomyślałam wtedy, że piękno bywa trudne i połączone z cierpieniem. Pomyślałam o ludziach niepełnosprawnych, którzy mają w sobie niepowtarzalne piękno, choć życie pewnie nie najłatwiejsze. I kiedy mówię komuś, że Noeme nie jest zwyczajnym dzieckiem, że jest chora, często spotykam się ze stwierdzeniem "biedna mała" - pełnym współczucia i żalu. A ja, spędzając z nią wiele czasu, widzę, że jest radosna i pogodna - nie sprawia wrażenia, jakby jej czegoś brakowało. Ma kochającą mamę i siostrę, które dają jej miłość i poczucie bezpieczeństwa oraz cały tabun zakochanych w niej specjalistów, którzy starają się jej pomóc wycisnąć z życia jak najwięcej. Czasem myślę, że to wielka szkoda, że ona prawie nie słyszy - współczuję jej bardzo. I kiedy nie wiadomo, czy będzie chodzić, a co dopiero tańczyć - żałuję, że może nie doświadczyć tej radości, która jest moim udziałem. Ale ona też nie wie, co traci, więc nie ma w niej poczucia żalu. A kiedy się śmieje - cały świat śmieje się razem z nią. Potrafię wyczyniać najdziwniejsze rzeczy, żeby tylko usłyszeć jej śmiech... I kiedy na mnie popatrzy potrafię utonąć w jej oczach, w których - myślcie sobie co chcecie - jest jakaś pradawna mądrość.

czwartek, 17 czerwca 2010

świat w kolorze pomarańczy



Holendrzy to naród, który potrafi się cieszyć. Oraz kibicować na całego, zwłaszcza piłkarzom. Od kilku tygodni kolor pomarańczowy króluje na ulicach, w oknach mieszkań i samochodów, w sklepach, na rowerach, a kiedy akurat Holandia gra mecz - na ludziach, którzy ubierają się na pomarańczowo, i/albo malują sobie flagi na twarzach. Niezależnie od wieku. Chorągiewki na ulicach już zdążyły mi spowszednieć, jednak kreatywność tubylców nie przestaje mnie zaskakiwać. Lampiony i korony, pomarańczowe piłki na antenkach samochodowych i takie, które udają, że wybiły szybę, pluszaki najróżniejszych kształtów i charakterów, balony, trąbki, banery z różnymi okrzykami... Na przedmieściu, w mieście i na kompletnej wsi - wszędzie. Kiedy w poniedziałek był mecz z Danią, w day-care Noeme zarządzono, by wszystkie dzieci i pracownicy przyszli ubrani na pomarańczowo. Słowem - szał ciał i uprzęży. My z naszymi flagami w oknach na Euro 2008 możemy się schować przy tym, co oni tu wyprawiali nim jeszcze mistrzostwa się zaczęły. I przyznam się, że kibicuję Holendrom - głównie z ciekawości, co wymyślą, jeśli ich drużyna będzie grała w finale. A że cieszyć się potrafią to też fakt, chociaż tak dokładnie uświadomiła mi to dopiero niedawno poznana Polka. Rzeczywiście - jeśli urodzi się dziecko, to w oknach szczęśliwego mieszkania wiszą dekoracje w odpowiednim kolorze (różowym bądź niebieskim), raz widziałam w ogródku takiego domu wielki balon - niemal tak wysoki jak sam dom - w kształcie bobasa, a raz nawet Annique przyniosła ze szkoły niebieskie cukierki, bo jej koledze z klasy urodził się braciszek. No ja bym nigdy nie wpadła na coś takiego. A oni tak - rozrywkowy naród. Taki wyluzowany i radosny, jak się zdaje. Taki inny od nas - wiecznych malkontentów. Jasne, generalizuję i przesadzam - jakem Polka, nigdy się malkontentką na poważnie nie nazwę. I jakoś im nie zazdroszczę - dobrze się czuję w ich towarzystwie, ale nie zazdroszczę. i nie zamieniałabym się na narodowość z nikim. Czyżbym lubiła problemy? Ależ oczywiście - życie bez nich byłoby strasznie nudne. Tylko ostatnio uczę się je traktować jako urozmaicenie, a nie przeszkodę nie do przebycia i całkiem mi się ten nowy system podoba.

wtorek, 8 czerwca 2010

Zwiedzanie Holandii czas zacząć

Kolejność dzisiejszych postów właściwie powinna być odwrotna, jednak cóż - skoro autorka ma nie po kolei, to jej blog analogicznie - w końcu "jaki pan, taki kram", jak mawiał zawsze ze złośliwą intencją pewien Michał J. Post niniejszy ma być poświęcony mojej niedzieli, którą spędziłam wraz z inną au pair w urokliwym miasteczku o wdzięcznej nazwie 's Hertogenbosch. Zapewne ze względu na wdzięczną dźwięczność tej nazwy, Holendrzy używają skróconej wersji: Den Bosch, albo 's Bosch. Zaczynając jednak od początku, żeby nie pogubić siebie i Kochanych Czytelników:

Pewnego pięknego dnia jakiś tydzień temu, może nieco więcej, próbę kontaktu ze mną na trzy różne sposoby (via mail, facebook & skype - jak swoją drogą łatwo znaleźć człowieka w internecie...) podjęła pewna, jak się okazało, bardzo sympatyczna, Gruzinka. Maia jest au pair jak i ja, przyjechała do Holandii zaledwie dzień po mnie i cierpi na klasyczny przypadek "homesick" (o której to "chorobie" uprzedzają agencje pośredniczące zarówno rodzinę goszczącą, jak i au pair). Jestem nieco zdziwiona, że mnie ta przypadłość jakoś nie dopadła, pozostaje mi jednak tylko się z tego cieszyć. Maia czuła się więc bardzo samotna i jak tylko agencja przesłała jej kontakty do innych au pair w Holandii, zaczęła masowo wysyłać informacje o chęci zawarcia znajomości. U mnie trafiła na podatny grunt, bo ja ogólnie otwarta na ludzi jestem. No i jedno czego mi tutaj naprawdę i wręcz boleśnie brakuje, to przyjaciele. Albo chociaż ktoś w zbliżonym do mojego wieku, z kim można pójść na piwo czy na kawę i pogadać o czymś innym niż dzieci i plany na obiad. Oczywiście, z Jeanette mogę porozmawiać o wszystkim albo niemal wszystkim i Bogu dziękuję za to, że właśnie do niej trafiłam - ona jednak dobrze rozumie moją potrzebę relacji z rówieśnikami. Zdarza jej się nawet martwić, jeśli za dużo w moim wolnym czasie siedzę w domu i bardzo się cieszy jak idę na kawę do Beaty (Polki, o której pisałam wcześniej) albo Huijuan (Chinki z kursu ducza - o niej też chyba pisałam). Ja też się bardzo cieszę w każdej z tych sytuacji, bo obie są świetne. Obie jednak mają również rodziny i chociaż z każdą z nich mogę rozmawiać na różne tematy, to raczej trudno byłoby je namówić na całodniowy wypad do innego miasta, albo na wieczorne piwko. A specyficzna sytuacja bycia w kompletnie obcym kraju, daleko od bliskich, łączy. Ja przynajmniej mam perspektywę przyjechania do Polski we wrześniu i na Święta Bożego Narodzenia - Maia zobaczy swoją rodzinę pewnie za jakieś dwa lata. No i jej bliscy są dużo, dużo dalej niż moi... Nie zazdroszczę. 

W każdym razie umówiłyśmy się na wspólne spędzenie niedzieli w miasteczku, do którego obie miałyśmy dobry dojazd, wspomnianym wyżej 's Bosch. Jejuńciu, jak mi się to miejsce podobało! Przepiękne kamieniczki, urokliwe knajpki i absolutnie cudowna katedra. A w dodatku trafiłyśmy na niedzielę handlową i na rynku stały kramy z różnościami. Maia bardzo lubi zakupy, więc zaopatrzyła się w dużo rozmaitych rzeczy - również w otwartych wówczas sklepach, a i ja nie pozostałam z pustymi rękami. Nie nabytki się jednak liczą, tylko atmosfera - urok dnia wolnego, wśród ludzi, w sympatycznym towarzystwie i chłonięcie tego wszystkiego wszystkimi zmysłami... Do tego jeszcze na rynku zajęła miejsca orkiestra dęta i jak zadęła..! Ach! Dzień był przeuroczy, Maia okazała się bardzo miła, zapewnia mnie też o wzajemności spostrzeżen - znajomość będzie więc podtrzymywana. W najbliższą niedzielę są jej urodziny i jadę ją odwiedzić w wiosce, w której mieszka. Muszę tylko wymyślić jakiś prezent. A, jako że w myśleniu jestem całkiem niezła (chociaż czasami), to raczej dam radę.



Więcej zdjęć i dźwięki w najbliższym czasie na chomiku - drzwi po lewej.

zapach deszczu...

Czy istnieje piękniejszy zapach, niż zapach mokrego lasu tuż po deszczu..? Jakoś w tej chwili nie mogę sobie żadnego takiego wyobrazić - właśnie wróciłam ze spaceru po lesie, gdzie dopadła mnie ulewa. Jak łatwo się domyślić, bardzo mnie to ucieszyło, dałam więc wyraz tej mojej radości skacząc i tańcząc pod tym najnaturajniejszym z pryszniców. Cudowna rzecz tak zmoknąć w wiosenny czas... zwłaszcza, że w tym lesie nie spotkałam wówczas nikogo poza komarami, wiewiórkami i kilkoma myszami. Cały ten cud tylko dla mnie! Strasznie żałuję, że nie mogę nagrać zapachów i smaków tak, jak nagrywam dźwięki i robię zdjęcia - podzieliłabym się tymi doświadczeniami ze wszystkimi, żeby poczuli się tak lekko jak ja. 
Tak się zastanawiałam, kiedy zostanie wymyślone narzędzie do kopiowania i przesyłania cyfrowo oraz odtwarzania faktur, kształtów, zapachów i smaków. Widząc, jak rozwija się technika i umiejętności człowieka, sądzę, że kiedyś to nastąpi. I zastanawiam się też, czy to nie pomoże ludziom jeszcze bardziej niż obecne zabieracze czasu, uciekać od prawdziwego życia, a próbowac żyć życiem innych... Chociaż właściwie jak ktoś chce uciekać, to i teraz narzędzi po temu nie brakuje - sęk w tym, żeby ich odpowiednio używać.

Jeszcze co do zapachów i smaków, to postanowiłam w najbliższym czasie zrobić, co leży w moich mozliwościach, żeby jednak Wam przybliżyć to, czego sama doświadczam i zamieścić na moim kochanym chomiku przepisy na potrawy, które tu jemy (a które często sama gotuję - według moich bądź nie moich przepisów). Chyba nigdy wcześniej nie udało mi się śnić o jakiejś konkretnej potrawie - aż do teraz. Chętnie się więc podzielę moimi marzeniami - zwłaszcza, że te wszystkie dania są bardzo proste i nie wymagają wielkiego zachodu. Przygotowanie większości z nich nie zajmuje nawet godziny, często koło 30 minut.
Żyję więc pełnią zmysłów, ciesząc się każdą chwilą i nie żałując ani przez moment podjętej decyzji (chociaż tęsknię za przyjaciółmi i rodziną coraz bardziej i bardziej). 

A w związku z tym, że znajduje się coraz więcej obcokrajowców chcących poczytać o moich holenderskich przygodach, postanowiłam testowo założyć coś w rodzaju angielskiej wersji niniejszego bloga. Obawiam się, że mój kulejący angielski może mnie ośmieszać w oczach tych, co go znają lepiej niż ja, ale cóż - nigdy nie twierdziłam, że mówię perfect, a pisanie jest też świetnym ćwiczeniem. Tak więc, jeśli ktoś miałby ochotę się ze mnie ponabijać na tle językowym, link do angielskiej wersji zamieszczam po lewej stronie w dziale "sznurki".

środa, 2 czerwca 2010

Międzynarodowy Dzień Dziecka...

Przez całe życie wierzyłam, że każdego 1 czerwca dzieci na całym świecie obchodzą swoje święto. Doświadczenie moje obecne wskazuje na coś wręcz przeciwnego: kiedy powiedziałam Jeanette o tym, jakim wydarzeniem w Polsce jest 1 czerwca i spytałam, jak oni to święto obchodzą, popatrzyła na mnie zdziwiona i powiedziała, że w życiu o tym nie słyszała (a zwiedziła kobieta niejeden kraj i w wielu mieszkała przez dłuższy czas)... No to z kolei ja się zdziwiłam i zapytałam Ciocię Wikipedię, co o tym myśli.* Potwierdziła moje obawy. A już szykowałam się na kolejną imprezę... Tymczasem Dzień Dziecka obeszłam w zaiste cudowny sposób - same prezenty sobie zafundowałam. Najpierw wyleciała mi plomba, potem (usiłując sobie przypomnieć stary układ cha-chy) tak kopnęłam w ścianę, że aż usiadłam z wrażenia (do tej pory palec u nogi mnie boli), a na koniec dnia czułam się tak beznadziejnie, że Jeanette wielkodusznie już o 18 pozwoliła mi iść do łóżka (i dziwiła się, że sama na to nie wpadłam, tylko twardo przygotowywałam obiad, który jej obiecałam rano). Przespałam prawie 14 godzin i rano czułam się nieco lepiej, choć nie rewelacyjnie - dopiero dzisiejsza kolacja (mniam!) postawiła mnie na nogi... Jedyną jasną stroną mojego 1 czerwca była wspólna kawa ze znajomą z kursu ducza - Chinką, która mieszka trzy domy ode mnie. Huijuan jest niesamowicie sympatyczna i znalazłyśmy wspólny język (poza tym, że angielski ;) ). Mówi, że większość au pair, które spotyka (a jest to dość powszechne zjawisko w Holandii) narzekają na swoje rodziny goszczące i miło jest wreszcie posłuchać kogoś, kto wyraża się pozytywnie o swojej Host Family. Inna rzecz, że dziewczyny, które tu poznałam, wyjechały "na pałę", przez jakichś znajomych, bez pośrednictwa agencji (czyli podjęły dużo większe ryzyko niż ja) i do tego są z Filipin - czyli jakby co, to nie mogłyby rzucić wszystkiego w cholerę i wrócić do domu autostopem. Nie mają też zapewnionej niczyjej opieki... Ech, w porównaniu z nimi to ja mam szczęście :)
Np. dzisiaj Jeanette zawiozła mnie ochotniczno do dentysty, żeby załatał mi zęba i w ten sposób mam już za sobą pierwsze doświadczenia z holenderską służbą zdrowia. Pierwszy raz leżałam na fotelu dentystycznym... Nieco się zdziwiłam, jak oparcie poszło w dół, a ja znalazłam się w pozycji horyzontalnej. Wyobrażam sobie jednak, że w ten sposób dentyście jest dużo wygodniej grzebać ludziom w zębach... No i znieczulenie dostałam jakieś w wersji max, bo aż oko mi zdrętwiało. Dobrze, że nie ręka, bo dziś znowu bym nic nie napisała.

Ach, i jeszcze na koniec z serii "zadziwiający tubylcy": na którejś lekcji angielskiego (prywatny kurs konwersacyjny, w którym biorę udział wraz z dwoma bardzo sympatycznymi dżentelmenami**) w tekście pojawiło się jakies zdanie na temat Związku Radzieckiego i padło pytanie, czy ZSRR jeszcze istnieje..? Pani twierdziła, że chyba kilka lat temu się rozpadło, ale nie była pewna. Bo może jednak nie..? Pan twierdził, że chyba ciągle isntieje. A ja nie bardzo mogłam sprostować od razu, bo mnie zatkało. Jak już mnie odetkało, to poinformowałam ich, że owszem, istnieje Rosja i wieeele innych państw, ale ZSRR już od jakichś 18 lat nie ma (wiem, walnęłam się o rok i biję się w związku z tym w piersi, obiecując powtórkę z historii nowożytnej). Zdziwili się bardzo. A ja się dziwiłam, jak można o tym nie wiedzieć. W sumie to duża sprawa była. I chociaż nie mieści mi się to w głowie, to tłumaczę sobie, że ja też nie bardzo wiem, co dzieje się w Ameryce Łacińskiej i pewnie gdyby wybuchła tam wojna, to coś obiłoby mi się o uszy, ale żeby zapamiętywać tę informację, to nie wiem. Gdyby jednak w Chinach czy na Kubie obalono komunizm, to raczej zwrócilabym na to uwagę.
Na obronę Holendrów dodam jednak, że Jeanette też się dziwiła niewiedzą swoich rodaków :)


** 67 i 70 lat, prowadząca ma coś ponad 40