Tak jakoś szaro i ponuro za oknem, daleko od domu i od tych, co ich kocham najbardziej. Tęsknota zwiększona tym bardziej, że tak niedawno tam byłam, rozmawiałam z wszystkimi (chociaż właśnie z nie wszystkimi - znowu nie zdążyłam...), mogłam dotknąć i przytulić... No i ta szarość za oknem. Nic to, kiedyś przecież wrócę. Teraz zresztą radzę sobie tutaj lepiej, niż przy okazji ostatniego powrotu do holenderskiej rzeczywistości. To strasznie dziwne żyć jakby w dwóch światach, w dwóch miejscach niemal na raz. Zwłaszcza, jeśli oba te miejsca się lubi (nawet jeśli jedno bardziej). Rację miał Horacy pisząc o chwytaniu dnia - i rację miał Taki Jeden, kiedy zakazał mówić o wyjeździe. Dzięki temu przeżywałam każdą chwilę w Warszawie bardziej, nie zastanawiając się nad tym, że przecież przyjechałam tylko na krótko. Teraz muszę zastosować tę zasadę do bycia tutaj, bo inaczej zwariuję. Całe szczęście, że wróciłam do ludzi, którzy mnie lubią - Jeannette z Annique na powitanie upiekły dla mnie ciasto z serduszkami - to duże i zielone było moje :) Annique wskoczyła na mnie jak mnie tylko zobaczyła i długo nie chciała puścić, Jeannette powiedziała, że beze mnie ciężko i bardzo się cieszy, że jestem, i nawet Noeme się ucieszyła. Ludzie z day-care również. No i za co ci ludzie mnie tak lubią..?
A tak na jesienną poprawę humoru polecam słuchaną ostatnio bardzo często piosenkę: dzień w kolorze śliwkowym.
czwartek, 30 września 2010
wtorek, 14 września 2010
najpiękniejsza 150-latka
O ile dobrze liczę, to 6x25=150. Możnaby więc uznać, że obchodząc szósty raz 25. urodziny, obchodziłam urodziny sto pięćdziesiąte. No, to rzeczywiście stara jestem...
Ale o tym obchodzeniu - niespodziewanym zresztą - od początku:
Na ubiegłą sobotę zaplanowałam odwiedziny u koleżanki, która mieszka bardzo niedaleko Amsterdamu, w Abcoude. Koleżanka owa zapraszała mnie do siebie już od dawna, a że i miałam wolną sobotę i chciałam się wyrwać z Tilburga i pogoda była piękna i - last but not least - ją lubię, wzięłam, wstałam o barbarzyńskiej (jak na sobotę) 8 rano i pojechałam. I nie żałuję. Najpierw spędziłyśmy trochę czasu u Ani i poznałam dzieciaki, którymi sie opiekuje - bardzo sympatyczne. Najmłodsza, Coco, pokazała mi, jak się chodzi na szczudłach i próbowała mnie nauczyć jeździć na nowomodnej deskorolce z dwoma kółkami - po jednym na stronę. Dużo śmiechu przy tym było, a ja zaliczyłam kolejne dwa "pierwsze razy". Potem wybrałyśmy się na bardzo sympatyczną wycieczkę rowerową po holenderskiej bogatej wsi. Czułam się trochę jak w filmie - taka ta wieś ekskluzywna, obrazkowa i w ogóle. Noo i w końcu przywitałam się z jakimś wiatrakiem. Do tej pory widywałam owe symbole Holandii tylko z daleka. Tym razem udało się takiego nawet dotknąć. Mieszkańców na szczęście nie było (bo ten wiatrak robi za mieszkanie - to musi być niesamowite: mieszkać w wiatraku!), więc nikomu nie przeszkadzałyśmy.
Z Anią świętowałam moje urodziny 29. sierpnia, jednak teraz dostałam jeden z prezentów, którego zapomniała wówczas wziąć. Potem, w Amsterdamie spotkałyśmy się z Timem (który też był 29., ale obiecał mi prezent, jak przyjadę do Amsterdamu - dostałam więc wybraną przez siebie cudna koszulkę) oraz z Orsi, której nie widziałam od czerwca. Nie mogła przyjechać na imprezę, więc teraz przyniosła ciasto i butelkę wina. No i zrobiliśmy regularną imprezę nad amsterdamskim kanałem! Nawet tańczyłam, przyprawiając biednego Tima niemal o palpitacje, bo o mało przy tym nie wpadłam do wody...
W każdym razie spędziłam cudowny dzień z ludźmi, za którymi przepadam. Zdobyłam kilka nowych doświadczeń (taką deskorolkę to chyba sobie nawet kupię) i skończyłam 150 lat. Pewien Ktoś powiedział, że nie szkodzi, bo jestem najpiękniejszą 150-latką, jaką zna. No, fakt - najprawdopodobniej jestem najpiękniejszą 150-latką, jaką zna ktokolwiek :) Za komplement jednakowoż serdecznie dziękuję i pozdrawiam z Holandii oraz z głębi mojego starczego serca wszystkich, którzy świętowali ze mną którekolwiek urodziny w ciągu całego mojego dlugiego życia.
poniedziałek, 6 września 2010
Karma, czy święty Antoni?
Pytanie jest przewrotne - oczywiście, że święty Antoni :) Wyjątkowo mnie lubi, możliwe też, że moja babcia w niebie jakoś go mobilizuje, żeby ustawicznie mi pomagał... A było to tak:
Sobotni dzień spędziłam bardzo radośnie, robiąc rzeczy, na które od dawna miałam ochotę - zdjęłam wreszcie z polskiego telefonu SIM-locka (teraz mogę widzieć, kto do mnie dzwoni na holenderski numer oraz mogę przechowywać więcej niż 20 SMS-ów na raz! Oraz kilka innych rzeczy stało się dostępnych, co mnie bardzo cieszy...), spotkałam się z dawno niewidzianą przyjaciółką i zaspokoiłam moją potrzebę posiadania nowej bluzki (a nawet trzech!). Na zakończenie tego pięknego dnia udałam się do ulubionego parku i znalazłam czyjś telefon. Używając mózgu i mojego telefonu (ulubiona Nokia, wreszcie!) ustaliłam mniej-więcej, kto jest właścicielem i w niedzielę ów właściciel (a właściwie jego mama) wśród tysięcznych podziękowań zgubę odebrał.
Sama niedziela też była sympatyczna - wybrałyśmy się na wycieczkę rowerową, wszystkie cztery! Pogoda cudowna, pokazałam im mój ulubiony park (bo ja naszą okolicę znam już lepiej niż Jeannette - ona nie ma czasu zwiedzać...) oraz mini zoo z jeleniem i jego rodziną, z ptactwem różnym, kangurem, lamami i takimi tam... Jednym słowem - niedziela na plus.
Szkoda, że dziś się popsuło nieco. Bo najpierw o mało co nie zablokowałam karty Jeannette, a potem zgubiłam mój świeżo odblokowany telefon. Żal straszny, stres jeszcze większy (bo co, jeśli ten co znalazł zaraz zacznie dzwonić na Haiti??? A ja mam abonament!) i przewidywanie strasznych komplikacji. Ech. Wtedy to pomyślałam sobie, że fajnie, gdyby taka karma rzeczywiście działała - nie musiałabym się martwić, bo telefon na pewno ktoś by mi oddał. Że jednak w karmę nie wierzę, to znowu uruchomiłam gorącą linię Gat-święty Antoni (patron rzeczy zagubionych. Założę się, że jak już spotkamy się w niebie, to będzie miał mi co nieco do powiedzenia). Dzięki więc super pomocy z Nieba i szczęśliwie spotkanej w parku znajomej, udało się skontaktować z osobą, która znalazła mój telefon i za półtorej godziny będę mogła go odebrać :) Ech, czym by było życie bez emocji..?
Sobotni dzień spędziłam bardzo radośnie, robiąc rzeczy, na które od dawna miałam ochotę - zdjęłam wreszcie z polskiego telefonu SIM-locka (teraz mogę widzieć, kto do mnie dzwoni na holenderski numer oraz mogę przechowywać więcej niż 20 SMS-ów na raz! Oraz kilka innych rzeczy stało się dostępnych, co mnie bardzo cieszy...), spotkałam się z dawno niewidzianą przyjaciółką i zaspokoiłam moją potrzebę posiadania nowej bluzki (a nawet trzech!). Na zakończenie tego pięknego dnia udałam się do ulubionego parku i znalazłam czyjś telefon. Używając mózgu i mojego telefonu (ulubiona Nokia, wreszcie!) ustaliłam mniej-więcej, kto jest właścicielem i w niedzielę ów właściciel (a właściwie jego mama) wśród tysięcznych podziękowań zgubę odebrał.
Sama niedziela też była sympatyczna - wybrałyśmy się na wycieczkę rowerową, wszystkie cztery! Pogoda cudowna, pokazałam im mój ulubiony park (bo ja naszą okolicę znam już lepiej niż Jeannette - ona nie ma czasu zwiedzać...) oraz mini zoo z jeleniem i jego rodziną, z ptactwem różnym, kangurem, lamami i takimi tam... Jednym słowem - niedziela na plus.
Szkoda, że dziś się popsuło nieco. Bo najpierw o mało co nie zablokowałam karty Jeannette, a potem zgubiłam mój świeżo odblokowany telefon. Żal straszny, stres jeszcze większy (bo co, jeśli ten co znalazł zaraz zacznie dzwonić na Haiti??? A ja mam abonament!) i przewidywanie strasznych komplikacji. Ech. Wtedy to pomyślałam sobie, że fajnie, gdyby taka karma rzeczywiście działała - nie musiałabym się martwić, bo telefon na pewno ktoś by mi oddał. Że jednak w karmę nie wierzę, to znowu uruchomiłam gorącą linię Gat-święty Antoni (patron rzeczy zagubionych. Założę się, że jak już spotkamy się w niebie, to będzie miał mi co nieco do powiedzenia). Dzięki więc super pomocy z Nieba i szczęśliwie spotkanej w parku znajomej, udało się skontaktować z osobą, która znalazła mój telefon i za półtorej godziny będę mogła go odebrać :) Ech, czym by było życie bez emocji..?
sobota, 4 września 2010
Będę sławna, czyli jednak coś się dzieje
No, dzieje się dzieje: na przykład wczoraj był u nas fotograf (którego wizytę poprzedziła czerwcowa wizyta pewnej sympatycznej dziennikarki, która zrobiła z nami wywiad), taki profesjonalny, i robił nam zdjęcia*. Żeby potem opublikować je w gazecie. Ktoś kiedyś bowiem uznał, że warto zrobić cykl artykułów o tym, jak ułatwić sobie życie. Jednym ze sposobów jest zainstalowanie w swoim domu au pair. I właśnie o takiej instalacji au pair owa pani postanowiła napisać, a że mieszka bardzo blisko nas, to my stałyśy się jej "ofiarami". Chętnymi zresztą, bo kto w dzisiejszym zwariowanym świecie nie goni za sławą..?
A tak z zupełnie innej beczki: już kilka osób mnie pytało, jak napisać komentarz i się podpisać. Otóż z dostępnych opcji przy "komentarz jako" należy wybrać Nazwa/Adres URL i w polu "nazwa" się podpisać, a pole "adres URL" zostawić puste, po czym kliknąć "dalej" i "zamieść komentarz". I klaar, jakby Holender powiedział. To tak dla ułatwienia. A korzystając z okazji chciałabym raz jeszcze podziękować za wszystkie komentarze i zaznaczyć, że baaardzo lubię je czytać. Te anonimowe też, chociaż wolę jednak wiedzieć, komu odpowiadam :)
* Jak fotograf prześle i się zgodzi, to jakieś coś jeszcze do tego posta wkleję
A tak z zupełnie innej beczki: już kilka osób mnie pytało, jak napisać komentarz i się podpisać. Otóż z dostępnych opcji przy "komentarz jako" należy wybrać Nazwa/Adres URL i w polu "nazwa" się podpisać, a pole "adres URL" zostawić puste, po czym kliknąć "dalej" i "zamieść komentarz". I klaar, jakby Holender powiedział. To tak dla ułatwienia. A korzystając z okazji chciałabym raz jeszcze podziękować za wszystkie komentarze i zaznaczyć, że baaardzo lubię je czytać. Te anonimowe też, chociaż wolę jednak wiedzieć, komu odpowiadam :)
* Jak fotograf prześle i się zgodzi, to jakieś coś jeszcze do tego posta wkleję
czwartek, 2 września 2010
dziękować za zwykłe rzeczy...
Nie wiem, czy ostatecznie o tym napisałam, ale udało mi się zostać wolonatriuszką w day-care, do której chodzi Noeme. Nie mogę tylko pracować w grupie, w której jest moja mała podopieczna - taka polityka organizacji. Nie zgadzam się z nią, ale nic nie poradzę. Zwłaszcza, że teraz już nawet nie chcę nic na to poradzić. W czwartkowe poranki chodzę bowiem do grupy drugiej, docelowo żeby pomóc wziąć dzieciaki na basen. Pierwsze tygodnie jednak niestety nie zawierały w sobie owego basenu - z różnych powodów lądowaliśmy na spacerze. Poznawałam wtedy sposób funkcjonowania podopiecznych i pracowników - oczywiście sami sympatyczni ludzie. Zaznajomiłam się więc z Firiel - dziewczynką o wyglądzie elfa bądź wróżki; Niną - wesołą kokietką; Ricardo - przyjaznym chłopcem, który wszystkich nazywa "mama" albo "nana", zależy od dnia; Milanem - pełnym energii, wiecznie podekscytowanym młodym człowiekiem; Sanderem - który głównie siedzi i którego jeszcze za dobrze nie poznałam (ale jeszcze poznam); oraz Kieferem - siedmiolatkiem o dużym sprycie i niemałym poczuciu humoru.
W ubiegły czwartek udało nam się w końcu wszystkim razem - poza Sanderem, który brał jakieś leki akurat - znaleźć w basenie. To niesamowite, jak te dzieciaki lubią wodę. Zresztą nic dziwnego - tu są mniej ograniczone, więcej się ruszają i mogą się jakoś przemieszczać bez pomocy innych ludzi. Kiefer nawet potrafi chodzić w wodzie! Milan chyba też, ale on najchętniej całą tę wodę z basenu by wypił. Trzeba go więc pilnować, co było moim głównym zajęciem dzisiaj. A nie było to łatwe, bo uparty jest..!
W każdym razie widok ich uśmiechniętych twarzy, wyraz radości w oczach, kiedy zbliża się moment wejścia do basenu i ten już wodzie - bezcenny. Czuję się dużo bogatsza mogąc w tym uczestniczyć. I wdzięczna Bogu, że mogę się na coś komuś przydać. I że daje to tyle radości - im i mnie.
W ubiegły czwartek udało nam się w końcu wszystkim razem - poza Sanderem, który brał jakieś leki akurat - znaleźć w basenie. To niesamowite, jak te dzieciaki lubią wodę. Zresztą nic dziwnego - tu są mniej ograniczone, więcej się ruszają i mogą się jakoś przemieszczać bez pomocy innych ludzi. Kiefer nawet potrafi chodzić w wodzie! Milan chyba też, ale on najchętniej całą tę wodę z basenu by wypił. Trzeba go więc pilnować, co było moim głównym zajęciem dzisiaj. A nie było to łatwe, bo uparty jest..!
W każdym razie widok ich uśmiechniętych twarzy, wyraz radości w oczach, kiedy zbliża się moment wejścia do basenu i ten już wodzie - bezcenny. Czuję się dużo bogatsza mogąc w tym uczestniczyć. I wdzięczna Bogu, że mogę się na coś komuś przydać. I że daje to tyle radości - im i mnie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)