No właśnie - to skomplikowane, jak to tutaj u mnie jest. Według ostatnich doniesień, w Warszawie znów się zabieliło i ochłodziło, śnieg leży na ulicach jak na styczeń przystało... A tutaj na wierzbach pojawiły się bazie, świeci słońce, o ile tylko nie pada deszcz, a noszenie wiosennej nowej kurtki jest całkowicie usprawiedliwione. W styczniu. Co prawda, Jeannette, która pojechała w ubiegły czwartek z Annique na Curacao (Karaiby, dla niewtajemniczonych w arkana geograficzne), cieszy się trzydziestopniowym upałem i błekitną wodą - no, ale tam o tej porze roku to normalne. A tutaj nie. Czyli zima, ale wiosna...
I jeszcze wczoraj i w weekend ta wiosna genialnie korespondowała z moim stanem ducha. Tak to chyba jest, że akurat wiosenna pogoda stanowi najlepsze tło dla człowieka szczęśliwego (bo w parze). Dzisiaj, kiedy człowiek jest nieco mniej szczęśliwy (bo para uleciała samolotem w stronę Polski) - śnieg, zawieje i ogólnie obrzydliwa pogoda byłyby jakoś bardziej odpowiednie. A tu jak na złość świeci słońce i zdaje się nabijać z wszelkich ludzkich problemów. A może stara się w ten sposób pocieszyć..? Może stara się pokazać, że zobacz - już wiosna, a w maju wracasz... Może...
wtorek, 25 stycznia 2011
wtorek, 11 stycznia 2011
Wigilia inna niż wszystkie cz.2.
Zgodnie z obietnicą - oto druga część sprawozdania z niezwykłej Wigilii.
Otóż moja Siostra, kiedy tylko dowiedziała się, że nie przylecę samolotem, najpierw wyszukała dogodne połączenie (w tym samym czasie to samo robił Taki Jeden), a kiedy już jej się to udało, ściągnęła znajomego z samochodem i wyruszyli po mnie do Berlina! Niewyobrażalne - w środku nocy, w Wigilię, wzięli i przyjechali tę jakąś niesamowitą liczbę kilometrów tylko po to, żebyśmy mogły spędzić Święta razem..!
W związku z tym, że w sytuacji podobnej do mojej znalazło się wielu innych Polaków, razem z nami do Warszawy jechało dwóch bardzo sympatycznych panów (bo tyle mieliśmy miejsc w samochodzie). Kiedy do domu dotarliśmy koło 3 nad ranem, udało nam się ich namówić na wstąpienie do nas na chwilę i pokrzepienie się przed dalszą podróżą (zmierzali bowiem do Chełma). W ten oto sposób wreszcie - chociaż w dość niezwykłych warunkach i o jeszcze bardziej niezwykłej porze - mieliśmy wędrowców pasujących do tradycyjnie pustego nakrycia (dwóch nakryć) na wigilijnym stole. Tych Świąt na pewno nie zapomnę nigdy, nigdy.
Kocham moją Siostrę! Gdyby nie ona i Paweł, nasze Święta byłyby bardzo smutne. A tak, to na kolację Wigilijną spóźniłam się tylko kilka godzin i to jeszcze w towarzystwie. Nie wiem, czy sąsiedzi też tak się cieszyli jak my - zwłaszcza ta kolęda o czwartej nad ranem mogła im się średnio podobać, ale może twardo spali po sytym posiłku wigilijnym...
Otóż moja Siostra, kiedy tylko dowiedziała się, że nie przylecę samolotem, najpierw wyszukała dogodne połączenie (w tym samym czasie to samo robił Taki Jeden), a kiedy już jej się to udało, ściągnęła znajomego z samochodem i wyruszyli po mnie do Berlina! Niewyobrażalne - w środku nocy, w Wigilię, wzięli i przyjechali tę jakąś niesamowitą liczbę kilometrów tylko po to, żebyśmy mogły spędzić Święta razem..!
W związku z tym, że w sytuacji podobnej do mojej znalazło się wielu innych Polaków, razem z nami do Warszawy jechało dwóch bardzo sympatycznych panów (bo tyle mieliśmy miejsc w samochodzie). Kiedy do domu dotarliśmy koło 3 nad ranem, udało nam się ich namówić na wstąpienie do nas na chwilę i pokrzepienie się przed dalszą podróżą (zmierzali bowiem do Chełma). W ten oto sposób wreszcie - chociaż w dość niezwykłych warunkach i o jeszcze bardziej niezwykłej porze - mieliśmy wędrowców pasujących do tradycyjnie pustego nakrycia (dwóch nakryć) na wigilijnym stole. Tych Świąt na pewno nie zapomnę nigdy, nigdy.
Kocham moją Siostrę! Gdyby nie ona i Paweł, nasze Święta byłyby bardzo smutne. A tak, to na kolację Wigilijną spóźniłam się tylko kilka godzin i to jeszcze w towarzystwie. Nie wiem, czy sąsiedzi też tak się cieszyli jak my - zwłaszcza ta kolęda o czwartej nad ranem mogła im się średnio podobać, ale może twardo spali po sytym posiłku wigilijnym...
środa, 5 stycznia 2011
Wigilia inna niż wszystkie cz.1.
Czego jak czego, ale takiej Wigilii nie przewidziałam - poprzedzona zdenerwowaniem i łzami wielu osób, nadeszła jak zwykle - 24. grudnia. Dzień spędziłam w pociągach, wiaczór w samochodzie, a w domu i w ramionach mamy stęsknionej równie bardzo jak ja - około 3 nad ranem dnia następnego. Ale po kolei...
Kiedy przypomnę sobie emocje towarzyszące otrzymaniu w czwartek na lotnisku pod Brukselą informacji, że loty są odwołane do niedzieli, jeszcze się trzęsę. Pewną rozpacz i niedowierzanie przysłoniła całkowita pewność, że nie ma takiej opcji, żebym wróciła do Tilburga i zrezygnowała z dotarcia do Warszawy choćby na kawałek Świąt. Szczęście w nieszczęściu - choć może egoistyczne - że w tej samej sytuacji znalazło się wielu innych Polaków, którzy mieli lecieć tym samym lotem co ja. I jeszcze poprzednim odwołanym. W kupie raźniej, jak mówi stare przysłowie - w kupie się więc znaleźliśmy najpierw na dworcu kolejowym w Brukseli i nie tylko ja byłam wdzięczna brukselskiej kolei za podstawienie ciepłego pociągu tylko po to, żebyśmy mogli się przespać w jako takich warunkach.
Dalszy etap podróży to pociąg Bruksela-Kolonia, który komfortowo (kiedy u nas tak się będzie podróżować..?) dowiózl nas do Niemiec. Fakt, że spóźnił się jakieś 20 minut czy pół godziny nie miał znaczenia, gdyż pociąg do Berlina, na który wszyscy chcieli zdążyć i tak nie przyjechał. Mieliśmy więc niecałą godzinę przerwy w Kolonii, którą to godzinę skwapliwie wykorzystałam na pokazanie nowym znajomym mojej ulubionej katedry (wychodzi się z dworca i jest katedra - polecam jak ktoś będzie miał tam przerwę na przesiadkę. Oddzielnie też polecam.) Godzinka minęła sympatycznie, wbiliśmy się do pociągu. Łatwo nie było, bo z rozkładu wypadły tego dnia już trzy takie Intercity - tłok łatwo więc sobie wyobrazić, chociaż ze "Słonecznym" pod koniec sezonu i tak nie może się równać.
Siedzenie wieeele godzin pod kibelkiem w luksusowym pociągu nie należy do przyjemności, zwłaszcza po ponad dobie prawie niespania. I słuchanie coraz to nowych komunikatów o coraz to większym opóźnieniu pociągu również. Patrzenie na przepiękny zimowy krajobraz byłoby przyjemniejsze, gdyby nie świadomość, że przez tę zimę z Wigilią człowiek się może pożegnać. Koniec końców, do Berlina dotarliśmy z 2,5 godzinnym opóźnieniem. Na ostatni pociąg do Warszawy nie zdążył nikt.
Dalsza część historii w następnym poście, bo jego bohaterowie na oddzielny post zasługują :)
Kiedy przypomnę sobie emocje towarzyszące otrzymaniu w czwartek na lotnisku pod Brukselą informacji, że loty są odwołane do niedzieli, jeszcze się trzęsę. Pewną rozpacz i niedowierzanie przysłoniła całkowita pewność, że nie ma takiej opcji, żebym wróciła do Tilburga i zrezygnowała z dotarcia do Warszawy choćby na kawałek Świąt. Szczęście w nieszczęściu - choć może egoistyczne - że w tej samej sytuacji znalazło się wielu innych Polaków, którzy mieli lecieć tym samym lotem co ja. I jeszcze poprzednim odwołanym. W kupie raźniej, jak mówi stare przysłowie - w kupie się więc znaleźliśmy najpierw na dworcu kolejowym w Brukseli i nie tylko ja byłam wdzięczna brukselskiej kolei za podstawienie ciepłego pociągu tylko po to, żebyśmy mogli się przespać w jako takich warunkach.
Dalszy etap podróży to pociąg Bruksela-Kolonia, który komfortowo (kiedy u nas tak się będzie podróżować..?) dowiózl nas do Niemiec. Fakt, że spóźnił się jakieś 20 minut czy pół godziny nie miał znaczenia, gdyż pociąg do Berlina, na który wszyscy chcieli zdążyć i tak nie przyjechał. Mieliśmy więc niecałą godzinę przerwy w Kolonii, którą to godzinę skwapliwie wykorzystałam na pokazanie nowym znajomym mojej ulubionej katedry (wychodzi się z dworca i jest katedra - polecam jak ktoś będzie miał tam przerwę na przesiadkę. Oddzielnie też polecam.) Godzinka minęła sympatycznie, wbiliśmy się do pociągu. Łatwo nie było, bo z rozkładu wypadły tego dnia już trzy takie Intercity - tłok łatwo więc sobie wyobrazić, chociaż ze "Słonecznym" pod koniec sezonu i tak nie może się równać.
Siedzenie wieeele godzin pod kibelkiem w luksusowym pociągu nie należy do przyjemności, zwłaszcza po ponad dobie prawie niespania. I słuchanie coraz to nowych komunikatów o coraz to większym opóźnieniu pociągu również. Patrzenie na przepiękny zimowy krajobraz byłoby przyjemniejsze, gdyby nie świadomość, że przez tę zimę z Wigilią człowiek się może pożegnać. Koniec końców, do Berlina dotarliśmy z 2,5 godzinnym opóźnieniem. Na ostatni pociąg do Warszawy nie zdążył nikt.
Dalsza część historii w następnym poście, bo jego bohaterowie na oddzielny post zasługują :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)