niedziela, 31 maja 2015

ja czy nie ja

Już od jakiegoś czasu zbierałam się, żeby znów zacząć pisać - mocno mi tego brakowało, a działo się przez te prawie cztery lata bardzo wiele. No i stąd tytuł posta - czy powinnam zacząć pisać nowego bloga, o innym tytule? Takim uwzględniającym moje nowe role? A zwłaszcza tę najnowszą - rolę matki? Doszłam do wniosku, że chociaż zupełnie inna niż kilka lat temu, to ciągle jestem sobą i będę kontynuować tutaj. Zwłaszcza, że od 13 kwietnia ciągle przekraczam kolejne granice...

Żeby połączyć jakoś przeszłość z przyszłością, stworzyłam krótkie kalendarium najważniejszych zdarzeń:

6.11.2011 - pierwsze zajęcia tanga argentyńskiego, na jakie poszliśmy z Maćkiem. Dostałam karnet w ramach prezentu urodzinowego i tak się zaczęło. Żadne z nas się nie spodziewało, że tango stanie się tak dużą częścią naszego życia...


Tango było naszym pierwszym tańcem na weselu, tańczyliśmy na deptaku na Majorce w podróży poślubnej, tańczyliśmy w Rydze i przez całą ciążę moją też tańczyliśmy. Tańczyliśmy na porodówce i kilka dni temu z Krzysiem na ręku. Tak, zdecydowanie data pierwszych zajęć z tanga powinna się znaleźć wśród tych najważniejszych zdarzeń...

 Tango daje mi niesamowitą radość z tańca niewymuszonego, całkowicie improwizowanego, w którym tak jak w żadnym innym można zawrzeć siebie i wszystkie emocje akurat grające w duszy. A jak się trafi taka tanda, że i czas i miejsce i partner się zgrają i tworzą jedną doskonałą całość, to da się ją porównać tylko z piękną, pełną miłości i satysfakcji nocą.



lipiec 2012 - Pierwszy wspólny wyjazd w góry. Tatry to szczególne miejsce na ziemi i bardzo szczególne w moim sercu. W górach wszystko nabiera nowej perspektywy. I chociaż wiem, że Boga można spotkać wszędzie, to w górach jest to po prostu oczywiste. Podobno chcąc się dowiedzieć, czy dana osoba to dobry wybór na całe życie, należy zabrać ją w góry. Zabrałam Maćka w góry i zakochał się w nich tak jak ja, a wspólne wędrowanie - choć często w różnym tempie - dawało radość i uczyło bycia ze sobą i dla siebie nawzajem. Od tej pory staramy się spędzić w górach trochę czasu chociaż raz w roku.





29.08.2012 - To były moje urodziny, wtedy też po raz pierwszy (i zapewne ostatni, chociaż kto wie) prowadziłam tramwaj. Taki prawdziwy. Zjadłam pyszną romantyczną kolację z moim chłopakiem. A chwilę później nie miałam już chłopaka, tylko narzeczonego i wszystko nabrało nowej perspektywy. Tamto "tak" było jednym z najpiękniejszych "tak" mojego życia. I kiedy wspominamy z Maćkiem tę chwilę, nieraz zdarza mi się dziękować, że zadał wtedy to pytanie. 


  

13.07.2013 - Piękny, niesamowity dzień naszego ślubu. Bardzo spodobała nam się data - wcale niepechowa, jak okazuje się każdego dnia od prawie dwóch lat. Właśnie dlatego, że przesądy, że trzynasty i bez "r". Nie wierzymy w pecha, wierzymy za to w naszą miłość i w rozwiązywanie problemów rozmową i wspólną nad nimi pracą. Jak dotąd się sprawdza. Właściwie od pierwszego dnia po ślubie Maciek pokazał mi, że mężem jest wspaniałym - jego wsparcie i zrozumienie, kiedy dostałam wiadomość o śmierci Ewy bardzo pomogły mi uporać się z nawałem sprzecznych i bardzo silnych uczuć. Tydzień miodowy w Zakopanem był dzięki niemu naprawdę piękny.


10.08.2014 - najważniejszy test w życiu z wynikiem pozytywnym. Zdjęcie testu mam, ale trochę głupio umieszczać. Wieczór, kiedy dowiedzieliśmy się, że najprawdopodobniej zaraz zostaniemy rodzicami był pełen słodyczy i nadziei. Pięknie jest mieć wspólną radosną tajemnicę. Dobrymi nowinami z najbliższymi podzieliliśmy się kilka dni później - bo dzielić się radością jest jeszcze piękniej niż mieć ją tylko dla siebie.


13.04.2015 - Po prawie dwóch dobach na porodówce, nie mogąc się zdecydować czy wyjść, czy zostać jednak w środku, wypchnięty na świat został syn nasz kochany. Kiedy już wylądował na moim brzuchu, okazało się, że nie jest ani Szymonem, ani Darkiem ani nawet Andrzejem. Jest Krzysztofem - 58 cm i 3,420 kg płaczącego, zmęczonego i niestety żółtego szczęścia. W związku z tym, że żółty, a potem że wyniki nie takie, że antybiotyk i znów ultrafiolet, do domu dotarliśmy dopiero po tygodniu. Tata przepięknie przygotował mieszkanie na nasz przyjazd i Krzyś od samego początku mógł zobaczyć, jak bardzo oczekiwany był w naszym domu.





 I tak zaczyna się cały nowy rozdział...


piątek, 26 sierpnia 2011

Jak uratować życie...

Zawsze uważałam się za osobę raczej egoistycznie nastawioną do życia i taką, którą trudno wzruszyć czyimś losem. Zwłaszcza, jeśli to los zwierzęcia. A tu się okazuje, że nie znam siebie tak dobrze, jak myślałam...

Kilka tygodni temu odwiedziłam razem z mamą i Maćkiem moją siostrę w miasteczku westernowym, gdzie pracuje podczas wakacji. Bawiliśmy się świetnie rzucając tomahawkiem (najlepiej poszło mamie), strzelając z łuku (tu rządził Maciek) i tańcząc tańce liniowe (nawet dawałam radę...), a także lejąc się kijami na słupkach (Olka pokonała wszystkich). Dzień udał się nadzwyczaj, bo poza wyjątkowymi rozrywkami spędziliśmy czas w swoim towarzystwie. No i mogliśmy podziwiać, jak Ola opiekuje się końmi, jak jeździ i skacze. Opowiedziała nam historię jednego konia, który niedawno przyjechał do nich - tak płochliwy, że nikt nie mógł sobie z nim dać rady. Bał się wszystkiego, nie dawał się dosiąść - generalnie do jazdy rekreacyjnej się nie nadawał. Kiedy jednak poznał moją siostrę i ona zaczęła się nim zajmować, nabrał trochę więcej odwagi, zmienił się. Mogliśmy oglądać, jak Ola na nim skacze i poobserwować, jak bardzo jej na tym zwierzęciu zależy...

Dalszy ciąg historii jest smutny. Jego właściciel chce konia sprzedać, a że nie udaje mu się znaleźć normalnego kupca, to postanowił skontaktować się z handlarzami końskim mięsem. Jeżeli Oli nie uda się zebrać do niedzieli (a na pewno do końca wakacji) 2000 zł potrzebnych na wykupienie konia, to pojedzie on do rzeźni. Bardzo chcę pomóc mojej siostrze - zwłaszcza że jest to koszt jednorazowy. Jej koleżanka mieszka na wsi, może zwierzę trzymać u siebie i zapewnić mu dobre warunki. Tylko nie stać jej na kupno konia. Ja na konto podane na FB już przelałam ile mogłam. Jeżeli ktoś chciałby się włączyć w pomoc dla szlachetnego zwierzęcia, to po więcej informacji i do kontaktu z moją siostrą zapraszam przez stronę http://www.facebook.com/event.php?eid=184327094970690 .

A zdjęcia z tego cudnego dnia wstawię w najbliższym czasie...

środa, 6 lipca 2011

strzelając do wroga

Hmm... z mojego bloga zrobił się miesięcznik. Jest tak trochę dlatego, że przez jakiś czas nie miałam w domu połączenia internetowego, a przez kilka dni w ogóle komputera, który stanowczo odmówił współpracy. Na szczęście - znów dzięki Grzeniowi - komputer działa. A dzięki Maćkowi mam dostęp do internetu.

Od kiedy wróciłam, rodzina i przyjaciele troszczą się o moje pierwsze razy. Już trzy udało mi się zaliczyć od momentu przekroczenia granic Warszawy - chociaż na dwa z nich musiałam znów wyjechać. Do rzeczy jednak...

Dzień po moim powrocie w rodzinne progi walnęła mnie niespodzianka. Mój Ukochany do spółki z Moją Siostrą zawiązali mi oczy, zabronili podglądać i wsadzili do samochodu, nic nie tłumacząc i tajniacząc się okropnie. Nie chcąc psuć im niespodzianki nie próbowałam podglądać, chociaż moje podejrzenia* na temat obecności osób trzecich w samochodzie nie dawały mi spokoju. Maćkowi biednemu też :) W związku jednak z tym, że ufam tym, co mnie kochają, nie bałam się jakoś bardzo. Nawet jak po zdjęciu opaski z oczu okazało się, że jestem w... lesie. A potem - o niespodzianko - znów zawiązali mi oczy, poprowadzili po jakichś dołach i kiedy znowu pozwolili patrzyć, okazało się, że otaczają mnie znajomi i przyjaciele, z którymi przez ostatni rok tak bardzo tęskniłam! Cudna niespodzianka! A po czułych powitaniach owi bliscy mi ludzie oznajmili, że teraz będą do mnie strzelać. Za to, że wyjechałam...

Jak powiedzieli, tak też zrobili. Pierwszy raz w życiu grałam w paintball i bardzo mi się podobało. Dostać żółtą farbą między oczy (na szczęście chronione goglami) - bezcenne. Skradanie się do bazy przeciwnika**, przedzieranie się przez chaszcze, a nade wszystko strzelanie do Czerwonych - bezcenne. Tacy Przyjaciele, Siostra, Facet - brak słów wręcz. Bezcenni. Poza tym, że świetnie się bawiłam zarówno podczas samej gry, jak i podczas ogniska które nastąpiło później, byłam niesamowicie wzruszona. Nie ma to jak wrócić do domu i zastać takie powitanie. Dziękuję!



P.S. Zdjęcia dokleję, jak je wreszcie zdobędę.



* słuszne - Grzeniowi gratulujemy opanowania i umiejętności bezgłośnego oddychania
**  Albo się nie skradanie. Jak mi się skończyły kulki, to po prostu poszłam do bazy Czerwonych i spytałam, czy nie oddadzą mi flagi. Nie wiedzieć czemu, nie chcieli pozytywnie rozpatrzyć mojej prośby...

piątek, 10 czerwca 2011

Queen's Brithday



Tak, wiem, minął miesiąc. Bez zbędnego więc przedłużania przechodzę do mocno zaległego opisu Urodzin Królowej (która de facto ma urodziny w styczniu czy lutym, ale wtedy jest zimno i ble i dlatego Holendrzy się bawią na konto jej babci czy prababci).


Bardzo chciałam jeszcze przed wyjazdem z Holandii zaliczyć element folkloru zwany Queen's Birthday. Jest to dzień, kiedy Holendrzy znów na pomarańczowo (oraz w kolorach flagi, jak ktoś lubi urozmaicenia) wychodzą na ulice i się bawią. Albo sprzedają - wtedy każdy może stanąć gdziekolwiek (byle nie tamować ruchu) i sprzedawać co mu się żywnie podoba (no, może broń, narkotyki itp. to przesada, ale niewielka). My (bo Maciek specjalnie przyjechał dzień wcześniej) wzięliśmy Zsofi i za radą tubylców udaliśmy się do Utrechtu na spotkanie przygody oraz Tima i jego dziewczyny Frużi (pisze się to po węgiersku nieco inaczej, ale nie mam pojęcia jak, serwuję więc wersję fonetyczną). I się nie rozczarowaliśmy. Był to pełen radości dzień, z kreatywnym ozdabianiem ciał na wiadomy kolor, piciem wina nad kanałem i pozdrawianiem przepływających tymże kanałem ludzi na łodziach, w kajakach i innych jednostkach pływających. W pewnym momencie nawet zacieśnialiśmy z nimi więzi, pytając czy nie widzieli zagubionego Dżonego Depa. Nie widzieli, ale pytanie zadane we właściwy sposób wywołało uśmiech na i tak już uśmiechniętych twarzach, a o to przecież chodziło. Ostatni dzień pobytu w Holandii wspominam więc arcyprzyjemnie i polecam doświadczenie Dnia Królowej (30 kwietnia) każdemu, kto się wybiera do kraju wiatraka.

wtorek, 10 maja 2011

bociuś! Czyli znów w domu...

Tak, tak, jestem z powrotem! Nie zamierzam jednak w związku z tym ani zmieniać nazwy bloga ani przestawać pisać - w końcu jakby się tak od filozoficznej (albo pseudofilozoficznej) strony zastanowić, to każdego dnia przekraczamy jakąś granicę. Choćby tę wyznaczoną przez datę. Dlatego zostaje jak jest - mam nadzieję, że tematów mi nie zabraknie. A jeśli stwierdzicie, że to jednak głupi pomysł i o Polsce nie piszę tak fajnie jak o Holandii, to dajcie znać w komentarzach.

Mam trochę do napisania o ostatnich chwilach w Tilburgu, jednak trochę nie mam czasu - właśnie jestem w trakcie rozpakowywania się w nowym mieszkanku. Za to poczęstuję drogich czytelników swego rodzaju mix'em z 65 postów niniejszego bloga - zmiksował Piotrek K., którego poczucie humoru podziwiam od kiedy go znam. Dobrej zabawy!

No i robi się coraz poważniej - kupiłam bilety. A jak się trochę prześpię po tej dobie pełnej wrażeń, to napiszę więcej. Na razie jednak mam pełne ręce roboty, wszystko jest nowe i czeka na poznanie przez Agatę z Polski. Czasem wymieniamy się z Jeanette - nie będę robić wszystkiego sama. Wsiadłam więc, nacisnęłam pedały i... wpadłam na ścianę.  Chwilami mam wrażenie, że jest mi tu za dobrze. Dzisiaj na przykład pierwszy raz w życiu pełłam ogródek. W innych grupach pewnie też są sympatyczne
osoby, ale... no właśnie, nie tego chciałam.

Biorę się za czasowniki, bo mi jeszcze trochę zostało do jutra... Niesamowicie sympatyczna sprawa taki drugi Polak (w tym przypadku Polka) na obczyźnie... I w ramach tej nauki uparła się nauczyć mnie słów znanej szanty o nietrzeźwym żeglarzu. Przyjęcie urodzinowe w każdym razie się udało. Niestety, ostatnio nie miałam aparatu, kiedy widziałam psa w przyczepce z boku roweru, ale nauczę się mieć go zawsze przy sobie. Gdyby jednak w Chinach czy na Kubie obalono komunizm, to raczej zwróciłabym na

to uwagę. Widząc, jak rozwija się technika i umiejętności człowieka, sądzę, że kiedyś to nastąpi. Do tego jeszcze na rynku zajęła miejsca orkiestra dęta i jak zadęła..! Na przedmieściu, w mieście i na kompletnej wsi - wszędzie. Pomyślałam wtedy, że piękno bywa trudne i połączone z cierpieniem.

Pewnego dnia, odczuwając samotność mocniej niż na ogół, wynurzyłam się spod pokładu w momencie, kiedy spadał żagiel. Przeżyłam swoją pierwszą wizytę z dzieckiem u lekarza - i to po angielsku! Mój akcent pozostawia jednak wiele do życzenia, więc ostatecznie powiedziałam, że chcę się rozmnażać (breed), ale tu się nie da. Obawiam się, że jeśli by mi zaproponowano miejsce na promie kosmicznym, to też bym na niego wsiadła. W każdym razie jako nagrodę pocieszenia dostałam pluszowego kwiatka i

zrobiło mi się miło.

Plecak spakowany, jedzenie prawie przygotowane, życzenia miłych wakacji wysłuchane. Robię więc za co-pilota, co samo w sobie jest przygodą. Jestem pod coraz większym wrażeniem południowych Francuzów - niemal wszystkie literki oraz znaki przestankowe są poprzestawiane. Chwyciłam więc dawno niewidziany instrument i zagrałam oraz zaśpiewałam jedyną piosenkę po angielsku, którą znam na pamięć. Za to na sławetny most weszłyśmy wszystkie, żeby oddać do naprawy samochód i połazić po miasteczku.

Niemniej, sugeruję jednak GPS, jeśli ktoś chciałby gdzieś kiedyś ze mną jechać.

Dziwne jest życie i dziwny jest świat - pełen trudnych wyborów i rozdarć, kiedy już tych wyborów dokonamy. W ogóle prezenty to fajna rzecz, nie sądzicie? Ale jeśli skutki spożywcze utrzymają się dłużej, czeka nas przejście na zupkę z papierka. Poznawałam wtedy sposób funkcjonowania podopiecznych i pracowników, bo kto w dzisiejszym zwariowanym świecie nie goni za sławą? Że jednak w karmę nie wierzę, to znowu uruchomiłam gorącą linię Gat-święty Antoni. Dużo śmiechu przy tym było, a ja zaliczyłam

kolejne dwa "pierwsze razy". No i ta szarość za oknem - a nuż uda mi się jednak nie zardzewieć..? I wszyscy razem: DZIĘ-KU-JE-MY!

Poza błędami jednak artykulik jest sympatyczny, pokazuje mnie w miłym świetle i raczej zachęca do zaproszenia au pair. Na przymierzenie luksusowej sukni (złota z czarną koronką - cudo!) zabrakło mi jednak energii. To czas, kiedy można pogadać ze Świętymi i puścić oko zaświatom. I jakie wnioski można wyciągnąć z tego bólu obecnego czy przewidywanego? Otóż okazało się, że "pić wódkę" oznacza nieco co innego w Holandii i u nas. Cała ta sytuacja - chociaż oczywiście bardzo skomercjalizowana - ma

też jeszcze jeden plus. Oczywiście, mowa o Świętym Mikołaju, znaczy Sinter Klaasie.

Życie to jest bycie szczęśliwym. Ja rozumiem, że jak jest zbyt cukierkowo, to może się człowiekowi znudzić. Robię więc permanentny i na dłuższą metę cholernie niewygodny szpagat. Szczęście w nieszczęściu - choć może egoistyczne - że w tej samej sytuacji znalazło się wielu innych Polaków - w środku nocy, w Wigilię, wzięli i przyjechali tę jakąś niesamowitą liczbę kilometrów tylko po to, żebyśmy mogły spędzić Święta razem! Dzisiaj, kiedy człowiek jest nieco mniej szczęśliwy usłyszałam jakieś

niepokojące dźwięki z dołu. Teraz więc czekam na imprezę 1 marca - tutejszy Dzień Kobiet. A w dzień patrzę na ogródek, w którym już jakieś dwa tygodnie temu zakwitło mnóstwo krokusów. A nawet - o zgrozo! - w kościele. Przybytek ten w moim osobistym rankingu wyprzedził nawet Euro Disneyland. Co jest - oczywiście - bardzo miłe, ale też wiąże się z pewnym dylematem... W koszyku pod wózkiem Noeme w pewnym momencie były cztery małpki jednocześnie! Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko dziękować
Bogu, że postawił na mojej drodze takich cudownych ludzi.