środa, 21 lipca 2010

Francjo, nadchodzę!

Plecak spakowany, jedzenie prawie przygotowane, życzenia miłych wakacji wysłuchane. A jutro rano - witaj przygodo! Zarówno Jeannette jak i ja jesteśmy niesamowicie podekscytowane tą wyprawą. Ja - bo pierwszy raz w życiu zobaczę Morze Śródziemne i będę testować nowe (pierwsze w życiu) bikini. Jeannette pierwszy raz od dawna jedzie na kemping i zobaczy dawno niewidzianych przyjaciół z Francji. Annique nie może się doczekać spania pod namiotem, a Noeme milczy tajemniczo. Myślę jednak, że też się cieszy - w końcu bardzo lubi być na świeżym powietrzu. No, czego jak czego, ale tego jej nie zabraknie. Współczuję tylko Jeannette, że będzie przez cały czas sama prowadziła samochód - nigdy wcześniej tak nie żałowałam, że nie mam prawa jazdy! Jest to punkt pierwszy na mojej liście rzeczy do zrobienia po powrocie do Polski. Na razie jednak nie myślimy o powrotach, tylko o wyjazdach - komputera nie biorę, bo to by było zaprzeczenie idei kempingu. Jest tam jednak podobno internet i pewnie są ludzie z komputerami, więc jeśli nie wytrzymam w abstynencji, to coś napiszę :)

A tymczasem: Au revoir!

wtorek, 20 lipca 2010

ach, ta atmosfera...

W maju całe centrum Tilburga na jeden weekend zamieniało się w jeden wielki pchli targ - świetne przeżycie, jak już kiedyś pisałam. A teraz, przez 10 dni (od ubiegłego piątku do najbliższej niedzieli) zamieniło się w jeden wielki lunapark. Kurczę, nie wyobrażam sobie żeby na 10 dni zablokować centrum Warszawy po to, żeby ustawić wielkie karuzele, diabelskie młyny i rollercoastery. Prawda jednak, że Warszawa jest dużo większa od Tilburga i jest stolicą - w Amsterdamie pewnie też by tego nie zrobili. Cieszę się więc, że nie jestem w Amsterdamie.

Planowałam odwiedzić to ogromne wesołe miasteczko w ubiegłą niedzielę z koleżanką - nie mogłam się doczekać tego dnia. Niestety, koleżanka nie mogła przyjechać. Trochę mi to pokrzyżowało plany, bo pójście w takie miejsce samemu to coś zupełnie innego niż wspólna zabawa. Nic to - byłam zdeterminowana, bo takie wydarzenie ma miejsce tu tylko raz w roku i wszyscy mocno je zachwalają. Wsiadłam więc wieczorem (oczywiście, po zmroku atmosfera jest jeszcze lepsza niż w dzień) na rower i popedałowałam w kierunku centrum. Ciągle trochę smutna, że znów bez towarzystwa, wmieszałam się w tłum ludzi zmierzających w różnych kierunkach, przyglądających się tym, którzy pozwalali różnym maszynom robić ze sobą straszne rzeczy (w moim przypadku wystarczało często samo patrzenie na te megaszybkie karuzele trzęsące ludźmi w górę, dół, na boki i na ukos - normalnie i do góry nogami). Z czasem jednak zaczęłam chłonąć atmosferę imprezy wszystkimi zmysłami i pomyślałam, że to wcale nienajgorzej, że jestem tu sama. Weszłam do domu strachów, który mnie nieco rozczarował - nie liczyłam na to, że coś mnie tam przestraszy, ale bardzo lubię takie miejsca, od kiedy odwiedziłam 10 lat temu Disneyland pod Paryżem. Cóż, w Disneylandzie było to lepiej zrobione. Wrażenie z tutejszej straszącej atrakcji uratował na szczęście facet z piłą mechaniczną, któremu udało się mnie przestraszyć. Nie żałowałam więc wydanych na to €4.

Jako że kiedyś miałam całkiem niezłego cela, poszłam postrzelać do puszek - chyba wzrok mi się popsuł. W każdym razie jako nagrodę pocieszenia dostałam pluszowego kwiatka i zrobiło mi się miło. Wizyta w lunaparku bez waty cukrowej by się nie liczyła, więc kupiłam najmniejszą możliwą różowo-żółtą (rozmiar S był ogromny - boję się myśleć, jak wyglądały większe) i jeszcze mocniej poczułam tę atmosferę wesołego miasteczka. Zajadając więc przysmak dzieciństwa dotarłam do części w stylu retro - z wolnymi kolejkami, mało skomplikowanymi karuzelami i huśtawkami w kształcie statków. Tam podobało mi się najbardziej. Wsiadłam więc na staromodną latającą karuzelę i rozkoszowałam się przejażdżką z akompaniamentem w rytmie walca. Achhhh! Pięknie było. Rozumiem teraz już, dlaczego niektórzy ludzie przez cały rok zbierają kasę na tę imprezę (niestety, większość atrakcji jest dość droga). Ja na szczęście niekoniecznie chciałam korzystać z wszystkich tych machin i wystarczała mi rola widza, więc udało mi się nie przekroczyć mojego limitu. Sama zaś otoczka całego wydarzenia - smaki, zapachy, widoki i dźwięki - bezcenne.

piątek, 16 lipca 2010

lubię podróże małe i duże

Tydzień za tygodniem leci z prędkością zastraszającą - czasem zastanawiam się, gdzie ten cały czas się podziewa... No i jeszcze tylko kilka dni i... Wakacje, znów będą wakacje... Tak, wiem, że w Polsce są już od jakiegoś czasu, ale tu dopiero za tydzień. Dla Annique zaczną się chwilę wcześniej, bo jej mama chce uniknąć korków w naszej  drodze do Francji. Wyjeżdżamy w najbliższy czwartek, wracamy 8 sierpnia. Oznacza to najprawdopodobniej brak wpisów w tym czasie - w końcu na kemping nie jedzie się po to, żeby siedzieć przed komputerem. Swój stary dobry papierowy pamiętnik jednak wezmę i jeśli nie będę tak opieszała w pisaniu, jak zwykle jestem, to część przeżyć zapewnę przepiszę komputerowo i umieszczę tu. Ach, nie mogę się już doczekać tego wyjazdu, chociaż wizja południowofrancuskich upałów nieco mnie przeraża!

Zawsze lubiłam podróże, zawsze o nich marzyłam i zawsze gdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl, że na marzeniach się skończy. Odkąd jednak udało mi się tu przyjechać, mam wrażenie, że większość rzeczy, która nas ogranicza w spełnianiu marzeń i ambicji siedzi w głowie. A przesuwanie tych granic - to dopiero frajda. Leżąca dodatkowo w naszych możliwościach! Dlatego się nie boję tego wyjazdu do Francji (poza upałami). I dlatego zastanawiam się nad zwariowanym pomysłem nauki przez ten rok jeszcze dodatkowo hiszpańskiego, żeby w sierpniu przyszłego roku pojechać do Hiszpanii na Światowe Dni Młodzieży jako wolontariuszka. Oraz już się zastanawiam, jak wszystko zorganizować, żeby skorzystać z zaproszeń w różne zakątki świata kilku poznanych tutaj au pair. I już się cieszę. A, no i coraz bardziej serio myślę o powrocie do Polski w maju na rowerze. Zajmie mi to ze dwa tygodnie, ale jakie przeżycie!

Oczyma wyobraźni widzę też siebie na słoniu w Tajlandii (Jeannette opowiadała mi o takiej swojej przygodzie - ja też chcę!), na wielbłądzie w Izraelu i w okolicach kangura w Australii. Obawiam się, że jeśli by mi zaproponowano miejsce na promie kosmicznym, to też bym na niego wsiadła.

A z drugiej strony widzę siebie w domku z ogródkiem i kominkiem (koniecznie) - z wnukami na kolanach i siwiutkim mężem na sąsiednim fotelu. Z kolejnymi wnukami na kolanach. I pewnie jakoś by się dało te wszystkie marzenia pogodzić. Pewnie trzebaby podejmować mnóstwo trudnych decyzji. Co chwila. Ale czy nie o to chodzi w życiu? W rozwijaniu się? Gdyby tak się cofać przed podejmowaniem decyzji, czekając aż problem sam się rozwiąże - to tak jakby nie żyć, prawda? A ja kocham żyć. Bo życie jest piękne* :)

I jeszcze wracając do podróży - tak sobie ostatnio pomyślałam, że najbardziej fascynującą wycieczką jest taka wgłąb siebie i w kierunku drugiego człowieka. Ja na przykład nie przestaję siebie zaskakiwać, a tym bardziej zaskakują mnie inni ludzie. I ciągle przekraczam jakieś granice, ciągle staram się doświadczyć czegoś nowego (mania pierwszych razów) albo inaczej popatrzeć na stare. I stale zachwyca mnie to, że drugiego człowieka można poznawać przez całe życie i nigdy do końca nie poznać. Bo ten, no... Pantha rei, czy jakoś tak** ;) Może i ten rodzaj podróży wymaga więcej wysiłku, ale za to nie trzeba mieć na nie ani grosza ;)





* Het leven is mooi - mam nadzieję Marto, że to czytasz i doceniasz to tłumaczenie, choć mocno spóźnione ;)
** Pozdrowienia dla wszystkich filozofów i filozofów in spe :) Czasem naprawdę żałuję, że rzuciłam te pasjonujące studia... Może kiedyś uda mi się wrócić.

niedziela, 11 lipca 2010

straszne strachy, czyli wszystkiego po trochu

Upały ostatnio męczą i nas tutaj i Was tam - wszystko ok, ale 35 stopni przez kilka dni pod rząd to stanowcza przesada. Walczymy ze skutkami upału jak możemy, stałyśmy się pod tym względem kreatywne i bezwzględne. Pierwszym krokiem było postawienie w moim pokoju wentylatora. Jeannette zastanawiała się, czy nie kupić więcej, kupiła tylko jeden, a potem żałowała. Dostać obecnie wentylator w sklepie - bezcenne. I niemal niemożliwe. Tydzień po pierwszym zakupie jednak udało jej się nabyć następne dwa. Bo weszła do sklepu jako pierwsza, tuż po dostawie. Nie chcę sobie wyobrażać, czy musiała o nie walczyć z innymi spragnionymi powietrza - nic w każdym razie na ten temat nie mówi. W ciągu 5 minut cudowne to urządzenie było znów niedostępne. No, ale za to my się cieszymy sztucznym wiatrem w mieszkaniu - super. Druga rzecz to spryskiwacz do kwiatów przy łóżku - świetna rzecz tak się spryskać chłodną wodą od czasu do czasu - stanowczo polecam!

Poprzednią sobotę spędziliśmy z kilkoma innymi au pair w Utrechcie - piękne miasto. Poznajemy się coraz lepiej i nie przestajemy się nawzajem zadziwiać. Na przykład u Mai zadziwia mnie to, że tak bardzo dziewczyna się boi podróżować - kiedy miała wsiąść sama do pociągu do Tilburga i wysiąść na odpowiedniej stacji, nie mogła spać ze zdenerwowania całą noc. Jestem z niej jednak dumna, bo nie stchórzyła, tylko zacisnęła zęby i przyjechała. Wujek Google mówi, że to się nazywa dromofobia. Może i tak, ale znajomość nazwy niewiele pomaga. Ciekawe, czy przez ten rok uda nam się ją chociaż trochę z tego wyleczyć - w końcu podróżujemy niemal co tydzień w inne miejsce. Kompletnie inaczej ze swoim strachem radzi sobie Tim - ma okropny lęk wysokości, w związku z czym skakał na bungee, wspinał się na rusztowania remontowanych budynków, a w Utrechcie wlazł z nami na najwyższą wieżę kościelną w Holandii (o ile dobrze zrozumiałam przewodnika - wieża w każdym razie była wysoka bardzo). Wieczorem natomiast wynajęliśmy kajak i pływaliśmy kanałami - piękna przygoda. Tyle że wtedy już się ochłodziło, a mądra Agata nie wzięła ze sobą żadnego okrycia wierzchniego. Jako że sukienka na ramiączka nie chroni specjalnie ani przed wodą ani przed chłodem, cały następny tydzień chodziła osłabiona, zakatorzona i kaszląca. Teraz trochę przechodzi, ale jeszcze niezupełnie.

Swoją drogą ciekawe jak ja powinnam walczyć ze swoim strachem przed upałem we Francji... Jedziemy bowiem już za niecałe dwa tygodnie i jeśli ma być tam tak gorąco, jak tu teraz, to... brr - strach nawet pomyśleć! Dobrze, że samochód ma klimatyzację...

A co do klimatyzacji, to wczorajszy dzień (kolejne spotkanie z nowymi przyjaciółmi, tym razem z Den Bosch i wycieczka nad rzekę) pobił rekord - jazda nieklimatyzowanym autobusem to tortura, którą szczególnie ciężko znoszę. Chcąc wyartykułować po angielsku moje odczucia zamierzałam powiedzieć, że potrzebuję oddychać (breathe), ale tutaj się nie da. Mój akcent pozostawia jednak wiele do życzenia, więc ostatecznie powiedziałam, że chcę się rozmnażać (breed), ale tu się nie da. Angielskojęzyczny Tim najpierw parsknął śmiechem, a potem wytłumaczył mi różnicę. Fajnie tak uczyć się na własnych błędach ;) W każdym razie ostatecznie dojechaliśmy do właściwego przystanku, doszliśmy nad wodę i zajęliśmy sie pokonywaniem strachu Mai przed wodą w ogóle i pływaniem w szczególności. Jeszcze będziemy nad tym pracować ;)

wtorek, 6 lipca 2010

życie domowe - czyli mam szczęście

Szczęściara ze mnie, naprawdę. Kiedy posłuchałam historii innych au pair o ich rodzinach goszczących, wrażenie to się tylko zwielokrotniło. Bo nie dość, że Jeannette jest niesamowicie ciepłą, inteligentną i otwartą osobą, to jeszcze mnie lubi. I ma do mnie zaufanie i dba o moje potrzeby nawet wtedy, kiedy ja o nich zapominam. Na przykład dzisiaj - ze względu na moje osłabienie - zabroniła mi pracować fizycznie. Za to kazała odpoczywać.

Niektórzy myślą, że jestem lub byłam zła na moją host mother (matkę goszczącą), że swojego czasu wyjechała na tydzień z Annique na Korsykę, zostawiając mnie samą z Noeme. Nic bardziej błędnego. Pierwszego mojego dnia tutaj opowiedziała mi o takiej możliwości i poprosiła, żebym się zorientowała, czy dam radę. Kompletnie bez presji - miałam się zastanowić, a jeśli stwierdzę, że to dla mnie za trudne, czy że nie chcę tego zrobić, zrezygnuje z wyjazdu i zrozumie. Myślałam więc o tym przez dwa tygodnie, przyglądałam się funkcjonowaniu Noeme, naszym wzajemnym relacjom i stwierdziłam, że dam radę. Zwłaszcza, że J. naprawdę potrzebowała wakacji. Nawet kiedy w noc przed jej wyjazdem okazało się, że Noeme ma gorączkę, pytała, czy czuję się na siłach, czy na pewno chcę zostać z nią sama. Trochę przestraszona, ale jednak czułam się na siłach, za to w ogóle nie czułam presji - miałam ciągłe wrażenie, że mogę zrezygnować i nikt nie będzie miał o to do mnie pretensji. J. też zapewniła mi pełne wsparcie ze strony swojej rodziny, znajomych i specjalistów z day-care, byłyśmy w stałym kontakcie - zadbała o wszystko. I mimo że stresowałam się bardzo tym, że dziecko cierpi, bo je ucho boli i że płacze a ja nie bardzo mogę zrobić cokolwiek, nie zmieniłabym tej decyzji. Przeżyłam swoją pierwszą wizytę z dzieckiem u lekarza - i to po angielsku! To zadziwiające, ile człowiek może zrobić, jeśli tylko musi... Albo jeśli uwierzy, że może. W każdym razie, teraz Noeme powoli wychodzi z tej niedyspozycji, znowu się śmieje i mniej płacze niż w tym pamiętnym tygodniu. Uff.

Cieszy mnie to, że w naszych relacjach z Schaefferami panuje wzajemność. Idąc więc za zapamiętanym z dzieciństwa przykładem mojej mamy, przygotowałam dom na ich powrót - sprzątnęłam całość od góry do dołu i z powrotem, upiekłam ciasto, kupiłam kwiaty, ulubione kulki rumowe J. (i moje też...) zrobiłam naleśniki... Żeby pokazać, że cieszę się z ich powrotu. (Moja mama tak zawsze robiła, kiedy wracaliśmy z obozów czy kolonii - dopiero niedawno to doceniłam, ale powroty do domu zawsze dobrze wspominałam.)
I czułam się z tymi przygotowaniami świetnie.

Ostatni weekend też pokazał mi, że jestem tu mile widziana - siedziałyśmy z Jeannette w ogrodzie w leniwą sobotę i rozmawiałyśmy. Powiedziała, że do tej pory starała się wyjeżdżać na weekendy, bo nie czuła się tu u siebie. Od kiedy jednak zaczęła robić różne rzeczy dla domu, urządzać ogród i od kiedy ja tu jestem, czuje że ten dom jest właśnie jej. Czuje się bardziej jak w rodzinie. Też dzięki mnie. Chyba nie muszę mówić, jak miło mi się zrobiło... A różne rzeczy dla domu i ogrodu też robimy razem - to świetna zabawa. Montowanie parasoli i półek w szopie (niestety, właśnie w sobotę jedna półka spadła - trzeba będzie wieszać na nowo...) sprawia niemałą frajdę, a satysfakcja, kiedy rzecz jest zrobiona i działa jest niesamowitą nagrodą.

Oczywiście, nie zawsze jest różowo - zwłaszcza z Annique, która ma 4 lata i różne humory. Czasem wręcz nie może żyć beze mnie, a czasem jest naprawdę niesympatyczna. Na szczęście, im lepiej się znamy, to drugie oblicze pokazuje mi coraz rzadziej. Wczoraj na przykład bardzo zmartwiła się moim stanem (jestem mocno przeziębiona i prawie wcale nie mogę mówić - głównymi dźwiękami, które z siebie wydaję jest kasłanie i smarkanie, od czasu do czasu obrzydliwe skrzeczenie). Wczoraj podczas kolacji uczestniczyłam w następującej wymianie zdań:
An.: O nie, dlaczego Agata tak mówi?
J.: Bo jest chora.
An.: Ueee, ja nie chcę, żeby Agata była chora!
J.: No to trzeba pomóc jej wyzdrowieć. Przede wszystkim musisz być dla niej baaardzo miła.
An.: Dobrze, będę bardzo miła. Agata powinna leżeć w łóżku.
J.: Tak, to po kolacji Agata pójdzie się położyć, a ty zaniesiesz jej herbatę z miodem.
An.: Taaak, i jeszcze lekarstwa.
J.: No tak, i lekarstwa.
An.: I jeszcze butelkę wina!
(tu nastąpiła przerwa na popłakanie się ze śmiechu przeze mnie. Wręcz nie mogłam przestać)
An.: Agata! Nie możesz tak się śmiać, bo ci się pogorszy i w ogóle nie będziesz mogła mówić!
Przestałam więc się śmiać, choć kosztowało mnie to sporo wysiłku.
J.: Widzisz, Annique już dobrze cię zna...

No tak, Annique zna mnie coraz lepiej, ja ją zresztą też. Lubimy spędzać razem czas - skakać na trampolinie, grać w memory i bawić się w basenie. Nie mam jednak najbledszego pojęcia, skąd wzięła jej się ta butelka wina. Naprawdę!