niedziela, 30 maja 2010

co? jajo! - czyli ciekawostki językowe i nie tylko...

Nauka języków obcych może być całkiem zabawna. Albo przerażająca. Dobrze, że przed przyjazdem tutaj przeczytałam gdzieś w internecie, że "dzień dobry" Holendrzy wymawiają w sposób "zabawny" dla Polaka. Obok bowiem standardowego goede daag (czyt. chude daach), pozdrawiają się słowami: goeie daag (g=ch, oe=u, i=j) - kto rozwiąże zagadkę, zrozumie zażenowanie Polaka pozdrawianego takimi słowami :) Innym elementem języka, który mnie swojego czasu rozbawił było niewiele znaczące Ja, joh jako twierdząca odpowiedź na pytanie. Gdybym się w Polsce pomyliła i odpowiedziała na pytanie słowem jajo! - to raczej nie zostałoby to uznana za miłą osobę - ewentualnie za nieco niezrównoważoną. Podobnie rzecz się ma z niemieckim zakrętem (die Kurve) oraz z szukaniem czegokolwiek (a zwłaszcza kogokolwiek) w Czechach... Niezwykle ważna jest też niestety wymowa poszczególnych słów - w języku niderlandzkim wyjątkowo trudna, bo połączenia różnych samogłosek, czasem nawet trzech naraz, są nie dość że strasznie trudne do wymówienia, to jeszcze do zapamiętania co w jaki sposób wymówić należy.* Na ten przykład, na ostatniej lekcji ducza dowiedziałam się, że po naszemu wymówione (czyli tak jak się pisze) słowo huur (wynajem) oznacza - przepraszam za wyrażenie - dziwkę. Wymawiać je należy hiur (czy jakoś tak...). Łatwo sie domyślić miny Holendra, którego informuje się o swoich planach dotyczących wynajmu używając niewłaściwej wymowy... Ech, łatwo nie jest, ale jak już się nauczę, to będę z siebie naprawdę dumna :) Tak po prawdzie to już trochę jestem - straszny nauczyciel z zajęć środowych ostatnio popatrzył z podziwem na moje postępy w tak krótkim czasie, a pani z piątku też nie kryła zdziwienia, że tak dobrze mi idzie. 90% zasługi należy przypisać tym wszystkim, którzy swego czasu uczyli mnie niemieckiego i angielskiego, bo dzięki znajomości tych języków holenderski wydaje mi się całkiem łatwy (a przynajmniej jego pisana wersja...).


Co do innych ciekawostek, to niesamowicie się patrzy na Holendrów na rowerach i to wszystko, co do owych rowerów są w stanie przyczepić. Niestety, ostatnio nie miałam aparatu, kiedy widziałam psa w przyczepce z boku roweru, ale nauczę się mieć go zawsze przy sobie. Również najrozmaitsze siedzonka dla dzieci i przyczepki służące jako bagażnik... Niemal każdy (jeśli nie każdy) rower jest też wyposażony w zamek zabezpieczający przed kradzieżą. Co prawda, należy też zapinać rowery łańcuchem (ostatnio sobie taki nabyłam, jako że planuję dalsze wycieczki niż po najbliższej okolicy), bo podobno kradzieże tego środka lokomocji to tutaj codzienność. J. mówi, że podczas swoich studiów miała 11 rowerów! Mam więc wrażenie, że Holandia wcale nie leży tak daleko od Polski... Podobna refleksja naszła mnie wczoraj w parku - bądź co bądź pięknym... Takie opakowania po różnych rzeczach, papierki i butelki można znaleźć niestety nawet w najpiękniejszych miejscach - zupełnie jak u nas, niestety...

A to moja Gazela - przepadam za tym rowerem! Co prawda, nie mam jeszcze pojęcia, jak przetransportuję go do Polski, ale jeśli za tych kilka miesięcy ciągle jeszcze będę go miała (znaczy jeśli mi nie ukradną), to wrócić ze mną musi. W ostateczności na niej przyjadę, choć to pojazd stanowczo miejski.





* w skrócie i niepełnie, ale nakreślając zasadę tutaj: http://www.wiatrak.nl/224/jezyk-holenderski/

czwartek, 27 maja 2010

pogrzeb smoczka, czyli dziecko dorasta...

Urodziny Annique były piękne. To bardzo motywujące, kiedy obdarowana osoba potrafi tak ładnie się cieszyć z tego, co dostaje. Ode mnie na przykład dostała budzik z disneyowskimi księżniczkami (ma fijoła na ich punkcie i wszystko co posiada musi mieć na początku albo princess- albo Dora-*) i zachwyciła się nim tak - mimo że jeszcze nie zna się na zagarku - że chodziła z nim wszędzie i chwaliła się nim swoim gościom. Bardzo mnie to ucieszyło.
Gra, która niemal spędzała mi sen z powiek (ach, naprawdę się stresowałam tym, czy się uda - to był od początku do końca mój pomysł i było kilka rzeczy, które mogły nie wyjść) udała się przy pomocy babci Annique, która poprowadziła ją po holendersku. Dzieciaki wykonały wszystkie zadania, zebrały wszystkie części mapy i znalazły żabę, którą pocałunkiem należało zmienić w księcia. Udało się i dzieci dostały niewielkie prezenty od wdzięcznego króla - ojca odnalezionego księcia. Swoją drogą (ja się już nie orientuję bo dawno nie byłam na żadnych dziecięcych urodzinach), czy w Polsce też jest zwyczaj, że jubilat daje prezenty swoim gościom? Bo tutaj jest to coraz popularniejsze...

Przyjęcie urodzinowe w każdym razie się udało - Annique dostała piękne prezenty, szaleje na punkcie swojej trampoliny (princess-trampoline, gdyż mama udekorowała ją księżniczkami). Stwierdziła również - czym nas mocno zaskoczyła -  że skoro jest już duża (4 lata to poważny wiek), to pogrzebie w ogródku swój smoczek, bez którego do tej pory nie mogła spać. Byłam pod wrażeniem! Pierwsza noc była trudna, w końcu przyzwyczajenie to druga natura człowieka, jednak teraz jest już lepiej.
Myślę, że każdy człowiek ma jakieś swoje smoczki, które z biegiem czasu musi zostawić za sobą... Takim, który przychodzi mi na myśl jako pierwszy to zostanie rodzicem i konieczność zrezygnowania z różnych przyjemności na rzecz tego małego człowieka, który się pojawił. To też małżeństwo, czy miłość w ogóle... osiągnięcie pełnoletności, zmiana szkoły na jakąś wyższą, wyprowadzka z domu rodzinnego... - na szczęście na miejsce pochowanego smoczka pojawia się zawsze nowa wartość, nowy etap, który jakoś przewyższa dotychczasowy :) Jak widać, mam czas na myślenie i zwyczajowe u mnie zastanawianie się na światem :) Cieszę się tylko, że niektóre cechy dziecka nie przeszkadzają w dorosłym życiu - oczywiście, wypróbowałam już trampolinę osobiście...



* Dora, the explorer - bardzo ciekawa bajka edukacyjna znana w wielu krajach. W Polsce niestety o niej nie słyszałam.

wtorek, 25 maja 2010

pijany żeglarz na mini-farmie

Ostatni weekend był kompletnie wyczerpujący, acz satysfakcjonujący. W sobotę kontynuowałam przygotowania do gry plenerowej dla dzieciaków (nie wiedziałam, że będę się tym aż tak przejmować...), a po południu wzięłyśmy z Jeanette dziewczynki do karety, trzecią, bratanicę J., na rower i popedałowałyśmy w kierunku mini-farmy. Znaczy, początkowo w tym kierunku, po po wyjeździe na ulicę okazało się, że jedna z opon wspomnianej karety (dwuosobowy wózek dla dzieci montowany jak przyczepka z tyłu roweru) jest obrzydliwym flakiem i nie daje się napompować - zwraca natychmiast całe otrzymane powietrze. Zmieniwszy więc nieco plany, podążyłyśmy w kierunku serwisu rowerowego. Pan w serwisie założył dętkę z powrotem na koło, napompował i mogłyśmy ruszyć na spotkanie kolejnej przygody. Mini-farma jest miejscem permanentnie przyjemnym, więc czas tam spędzony to sama radość. Zwłaszcza, że Femke - 7-letnia bratanica Jeanette postanowiła uczyć mnie ducza. I w ramach tej nauki uparła się nauczyć mnie słów znanej szanty o nietrzeźwym żeglarzu. Zdziwiła się, że znam tę melodię, nauczyła mnie refrenu, po czym chciała, żebym śpiewała razem z nią wszystkie fefnaście zwrotek - oczywiście po holendersku. Zbuntowałam się i postanowiłam ją nauczyć jednej zwrotki po polsku. Tej o zęzie.* Nie męczyła mnie już tym więcej... Zdjęcia z farmy wrzucę dziś wieczorem na chomika (zachęcam do klikania na drzwi po lewej). Kiedy wracałyśmy okazało się, że koło od żółtego cuda znowu wykazuje cechy flaka, a kiedy J. chciała je napompować, to wzięło cholerstwo i pękło. A taka wygodna sprawa ta kareta! Teraz nie wiadomo, kiedy będzie można jej znowu użyć. Szkoda - to był jedyny sposób podróżowania rowerem razem z Noeme...
Po powrocie Annique szybko poszła się wykąpać i spać, a my - razem z bratem i sąsiadem J. - mogliśmy wziąć się za instalowanie w ogrodzie urodzinowej trampoliny. Pokazałam panom, że "Polak potrafi" ułatwiwszy im nieco pracę poprzez niewielką wskazówkę. Zdziwili się, że kobieta może mieć praktyczne pomysły. A co! 
Kiedy już trampolina była gotowa do użycia i łaskawie przetestowana przez Femke, zebrałam się i pojechałam na ten cały nocny bazar. Impreza rzeczywiście jest ogromna - całe centrum miasta zastawione straganami z używanymi rzeczami. Podobno Holendrzy z całego kraju przyjeżdżają na ten bazar sprzedawać bądź kupować. A sprzedają (i kupują) wszystko - od wielkich garów poprzez sprzęt AGD i RTV, ubrania, książki, zabawki, po rowery i meble. Widziałam nawet mostek do ogrodu - taki biały i romantyczny. Chyba tylko zwierząt nie widziałam (poza tymi w kebabie). Możliwe jednak, że do zwierząt nie doszłam. Spotkawszy na miejscu bratową J. i jej przyjaciółkę mogłam przestać się martwić o autobus powrotny i zostać trochę dłużej, bo one przyjechały samochodem i mogły mnie podrzucić do domu. Gdybym tylko wiedziała, jak ogromny jest fijoł Carline na punkcie zakupów, to jednak wybrałabym się na ten autobus. A tak wróciłam koło drugiej nad ranem z perspektywą pobudki o 7 i całego dnia intensywnej pracy. Nie żałuję jednak (teraz nie żałuję, kiedy już się wyspałam), bo zobaczyłam - i poczułam we własnych nogach - coś niezwykłego oraz nabyłam kilka naprawdę sympatycznych rzeczy: piękną i praktyczną torebkę sztruksową - wygodną na krótkie wycieczki rowerowe (50 centów), jedwabną tunikę ze zdobieniami (1,5 €), film "All the pretty horses" - po angielsku, ale z polskimi, niderlandzkimi i jeszcze jakimiś napisami. Będę mogła więc na nim uczyć się dwóch języków, a jak wrócę, pokazać go znajomym. Kosztował mnie 1 €. Zdobyłam też broszkę, ktorą sprzedawczyni mi po prostu podarowała. Razem wziąwszy, całkiem miłe zakupy zrobiłam, nie wydawszy na nie nawet 5 Euro (dokładnie wydałam 3 €, czyli ok. 12 zł). Tyle że następnego dnia byłam totalnie zmęczona. A o owym następnym dniu napiszę następnym razem, bo teraz biegnę gotować obiad...



* zwrotka ta brzmi: W zęzę złożywszy wężem go lejmy. - łatwo sobie wyobrazić minę młodej damy, kiedy to usłyszała oraz kiedy próbowała powtórzyć...

sobota, 22 maja 2010

Patrz, bociek! -czyli tu też są Polacy...

No właśnie - do tej pory tylko słyszałam, że w Tilburgu można spotkać Polaka, a teraz sama tego doświadczyłam. Niesamowicie sympatyczna sprawa taki drugi Polak (w tym przypadku Polka) na obczyźnie... Beatę poznałam przez moją rodzinę goszczącą i dobrze było porozmawiać bez zastanawiania się nad słowami o tym, jak się tutaj żyje. Beata powiedziała mi na przykład, że dziś w mieście będzie się odbywał doroczny nocny bazar i że warto tam pójśc chociaż po to, żeby zobaczyć, jak to wygląda. No to się wybieram. Sama, bo przecież dzieciaki muszą iść spać, a ktos musi z nimi zostać oraz Beata ma gości z Polski i nie mieliby dla mnie miejsca w samochodzie. Wieczorem, jak już zamontujemy trampolinę (prezent urodzinowy dla Annique) w ogrodzie, wsiądę w autobus i powiem: witaj kolejna przygodo! Zapewne zgubię się gdzieś po drodze, ale od czego jest mapa i znajomość języków obcych? Za długo też tam pewnie nie zabawię, bo jutro czeka nas intensywny dzień - urodziny Annique. Napisałam scenariusz gry dla dzieci, wymyśliłam zadania, prawie wszystko juz jest przygotowane. Jeanette przetłumaczyła rzecz na holenderski a ktoś z rodziny poprowadzi sprawę - ja będę tylko kontrolować z boku. Tyle sie napracowałam, że teraz tylko się martwię, czy wszystkim się spodoba - lub, czy w ogole komukolwiek się spodoba mój pomysł. Nic to - pożyjemy, zobaczymy. A teraz sie zbieram, o wrażeniach opowiem następnym razem :)

czwartek, 20 maja 2010

różne różności


Przedrzeźnia mnie jakiś chomik... 

A tak serio - jak zauważyliście zapewne, nieco dodałam na moim blogu (zamiast się uczyć ducza - to pewnie ze stresu tak trudno mi usiąść do nauki... ;) ) i teraz po kliknięciu na te piękne zdjęcie drzwi po lewej stronie (zrobiłam je dzisiaj rano wracając z day-care Noeme) można wejść na mojego chomika i obejrzeć zdjęcia, które tam powrzucałam. Można też posłuchać - polecam szczególnie. Wiem, że zapewne istnieje mnóstwo lepszych narzędzi, żeby umieścić swoje zdjęcia czy nagrania w internecie i udostępnić je innym. Na to rozwiązanie jednak sama wpadłam i sama ustawiłam to zdjęcie (samodzielnie je uprzednio zrobiwszy) i jestem z siebie dumna :) Pliki, o których piszę są w galerii - trzeba po prostu wejść w folder "galeria" i oglądać. Nie ma ich na razie za dużo, bo niestety zapomniałam, że aparat mojej siostry (Ola, jestem Ci niesamowicie wdzięczna, że mi go pożyczyłaś - wielki buziak!) zjada baterie nawet jak jest wyłączony i przypomina mi o tym w najgorszych momentach - zawsze jak chcę zrobic zdjęcia, oczywiście. Nauczę się jednak nosić zawsze ze sobą dodatkowe dwa paluszki alkaliczne i wyjmowawać je po użyciu przyrządu. Będzie dobrze :) Obawiam się, że dźwięki trzeba ściągnąć na swój komputer, żeby je odtworzyć, ale na szczęście nie trzeba się logować, żeby to zrobić. Są w podfolderze "dźwięki".
A co do chomika, który mnie przedrzeźnia, to właśnie ściągnęłam sobie ten rekomendowany program pt. ChomikBox i jego częścią jest sympatyczny zwierzaczek skaczący po moim pulpicie i udający, że pisze wtedy, kiedy i ja to czynię. Kiedy dłużej nie ma co robić, to czyta sobie książkę albo gazetę... Cóż, wygląda na to, że mam zwierzaczka :) Na razie mnie śmieszy - ciekawe, jak długo :) Tyle na dzisiaj. Biorę się za czasowniki, bo mi jeszcze trochę zostało do jutra...

później...
No, dobra, spróbowałam i się udało - mogę zamieszczać zdjęcia bezpośrednio na blogu (patrz: post o grochówce). Ale dźwięków nie mogę, więc po nie zapraszam jednak do chomika.  A zdjęcie też mogę zmieścić tylko jedno na post, więc na chomiku będzie ich pewnie więcej. I to już naprawdę koniec na dziś.

zaczęły się schody...


No właśnie - zaczęły się schody, a ja mam już zakwasy. Nie wyobrażałam sobie niczym niezakłóconej sielanki przez cały rok - to raczej byłoby nudne... Tak więc dwie gorzkie pigułki już mi zaaplikowano: 
1. nie będę mogła pracować jako wolontariuszka w grupie Noeme, bo taka jest polityka organizacji. Znaczy polityka jest taka, że żaden członek rodziny nie może dobrowolnie pomagać w opiece nad dziećmi w grupie, w której jest jego krewny. Niestety, manager placówki nie uznał naszych argumentów, że ja przecież nie jestem spokrewniona, że uczę się opiekować Noeme, że jestem po pedagogice... Cóż, może ma trochę racji, chociaż ja jej nie widzę ani ciut. Przykro mi więc, bo już się nastawiłam na tę pracę, poznałam i bardzo polubiłam ludzi, którzy tam pracują i cieszyłam się perspektywą pracy z nimi. W innych grupach pewnie też są sympatyczne osoby, ale... no właśnie, nie tego chciałam. Trudno, pewnie pójdę pomagać do innej grupy. Wzruszyła mnie też postawa Vondy (tak się ją chyba pisze...), przełożonej tej grupy, z którą się zaprzyjaźniłam, a która nie może pogodzić się z decyzją managera. Oraz postawa Jeanette, która wiedziała, że będę bardzo zawiedziona i która tak się tym przejęła, że odwoływała się mailowo od tej nieszczęsnej decyzji. Nic nie wskórała, niestety. A ja rzeczywiście byłam rozczarowana, ale dopiero kiedy dziś tam poszłam ze świadomością, że nie powinnam długo zostawać, bo ktoś może mieć przez to kłopoty, to zrobiło mi się naprawdę smutno... Cóż, trudno...

2. Poszłam na lekcje ducza i nauczyciel był zadziwiony, co ja tam robię, jeśli nawet słowa nie rozumiem w ich języku (a poszłam na zajęcia najniższej grupy). Rzeczywiście, są one prowadzone w taki sposób, że ktoś taki jak ja niewiele z nich rozumie. Chociaż miałam wrażenie, że rozumiem coraz więcej. W każdym razie ustaliliśmy z nauczycielem, że pójdę jeszcze raz czy dwa razy i jeśli nie będę nic z zajęć wynosiła (poza kserówkami), to oddadzą mi pieniądze i może pojawię się kiedy indziej. We wrześniu na przykład. Niestety, do września to ja chcę już mówić po holendersku, więc nie będę pasowała do najniższej grupy początkującej. I powiedziałam to owemu panu (może kiedyś zapamiętam jego imię...). Prawda jest taka, że to, co napisane nawet całkiem rozumiem, bo to podobne do niemieckiego jest. Jednak ich wymowa... już to chyba kiedyś pisałam.

O ile pierwszy problem wydaje się nie do przeskoczenia i będę musiała się po prostu dostosować, o tyle drugi... Włączyła mi się typowo polska postawa pt. "co, ja nie dam rady..?!". Ciekawe, bo kilka lat temu w ogóle u siebie nie zauważałam takiego myślenia. Przeszkody albo obchodziłam, albo zmieniałam trasę. Teraz mam ochotę przeskoczyć. W ogóle nie poznaję w sobie obecnej siebie sprzed kilku lat - teraz jest we mnie dużo więcej dziecka (czego wcale nie uważam za regres). Obudziła się we mnie przekora (nie wiem, czy wiecie, ale gdyby kilka osób nie powiedziało mi jakieś dwa miesiące temu, że wcale nie wierzą, że wyjadę, to może bym nie wyjechała... Te słowa pełne zwątpienia w powodzenie moich planów obudziły ducha przekornego - no i jestem w Holandii), najchętniej łaziłabym po drzewach zamiast tylko podziwiać je z dołu, a kiedy widzę dzieciaki skaczące na trampolinie, to zazdroszczę im niesamowicie. Miarą tego, że jestem jednak dorosła może być to, że ostatecznie nie wskoczyłam razem z nimi na tę trampolinę. No i cieszę się jak dziecko z najmniejszych rzeczy... I jadłabym dużo więcej czekolady niż warzyw, gdyby nie ten dorosły we mnie, który nieco hamuje dziecięce zapędy... Ale lubię siebie - całkiem sympatyczną mieszanką dziecięco-dorosłą udało się życiu we mnie wyhodować :) 

Summa sumarum, mam teraz bardzo wielkie mnóstwo pracy, bo chcę w ciągu kilku dni zacząć już nieco mówić po holendersku, żeby udowodnić sobie i panu nauczycielowi, że się da. Nie jest to nic innego, tylko upór, bo przecież ja wcale nie muszę mówić po holendersku - nigdzie poza Holandią nie używa się tego języka, a tutaj przez te kilka miesięcy mogę się równie dobrze dogadywać po angielsku. Niestety, poszły konie po betonie, jak mówił nieodżałowanej pamięci pan Marek Kotański. Pracuję więc. Dziś do nauczenia zostało mi jeszcze co najmniej 20 czasowników, a jak gdzieś dorwę ich odmianę, to i jej się nauczę. A co!

wtorek, 18 maja 2010

nie ma to jak pierwszy raz...

Swojego czasu zaczęłam wprowadzać w moim życiu coraz więcej nowości. To znaczy świadomie i z premedytacją, to znaczy, że jak mam okazję spróbować czegoś, czego jeszcze nie próbowałam, to tę okazję wykorzystuję mimo pewnych obaw, a czasem się na nią wręcz rzucam z okrzykiem dzikiej radości na ustach. Jedynym jak na razie wyjątkiem są flaki, których w życiu nie jadłam i świadomie raczej nie spróbuję nie mając w perspektywie śmierci głodowej... W każdym razie nowości są fajne. 
Co oczywiste, niemal każdego dnia robię tu coś nowego, bo cały ten wyjazd to jeden wielki "pierwszy raz". Dzisiaj na przykład pierwszy raz w życiu pełłam* ogródek. I żeby nie było - sama zaproponowałam, że to zrobię. Nie należy to do moich tutejszych obowiązków. I właściwie sama siebie tą gotowością do czynu zadziwiłam, bo absolutnie nie jestem typem ogrodnika. Kwiatki u mnie w domu żyły przez te wszystkie lata chyba tylko dzięki wyjątkowo silnej woli przetrwania. Taki papirus** Alojzy na przykład wmówił sobie, że jest kaktusem i że wystarczy mu jedna porcja wody na tydzień i żyje od jakichś 4 lat (a przynajmniej żył jak wyjeżdżałam z Warszawy. Mamo..?). Wracając jednak do pierwszego razu mojego - świetnie się bawiłam w tym ogródku, podkopując korzenie mleczy (wiedzieliście, jakie te dranie potrafią mieć grube i wielkie korzenie..? Bo ja się zdziwiłam...) i zawzięcie walcząc z takimi, co się przede mną chowały. Chwilami miałam wrażenie, że chwastów jest więcej niż trawy... Większość jednak udało mi się wyeksmitować i jestem z siebie dumna. Resztą zajmę się w czwartek, jeśli pogoda pozwoli. Dużą część dnia spędziłam na świeżym powietrzu w pozycji kucającej/klęczącej/wypiętej - w każdym razie pochylonej i teraz moje plecy nap...raszają się o uwagę. Nie bardzo mam ochotę ich słuchać, ale mimo to chyba się położę. Zwłaszcza, że jutro czeka mnie ciekawy dzień - pierwsza lekcja ducza (znaczy niderlandzkiego) o 9.15, o 15.00 pierwsza lekcja angielskiego, a w międzyczasie muszę dopracować plan reżyserowanej zabawy, którą przygotowuję na urodziny Annique. I jeszcze przetłumaczyć go na angielski, żeby Jeanette mogła go przetłumaczyć na ducza. Ciekawie się zapowiada mój "wolny dzień"... :) I, prawdę mówiąc, juz się nie mogę doczekać...


* tak, to właściwa forma - tak mnie Pani Sobczyk w podstawówce uczyła i zapamiętałam.
** ci, co się znają, mówią, że papirusy powinny właściwie cały czas mieć mokro... Ale podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić.  A ja wyjątkowo lubię Alojza - tylko zapominam go nawadniać. Jeszcze niegdy nie narzekał - może też mnie lubi :)

niedziela, 16 maja 2010

holenderska grochówka, czyli o podobieństwach...

Kilka dni temu na obiad (a właściwie na jego uzupełnienie) Jeanette postanowiła podać "typowo holenderską zupę", której nigdzie indziej nie spotkała - a przecież zwiedziła kobieta kawał świata. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na moim talerzu znalazła się stara, dobra, żołnierska grochówka! Oczywiście, nie omieszkałam poinformować o tym Jeanette, co ją zdziwiło, ale bynajmniej nie zasmuciło. Natomiast czymś, co rzeczywiście jest typowo holenderskie (jak mówi J., a ja jestem gotowa uwierzyć, bo w polskiej kuchni się z tym nie spotkałam), są jedzone przez nas wczoraj naleśniki (placki nieco grubsze od naszych naleśników o średnicy średniej pizzy) z pomieszanymi smakami. Np. ja - w ramach eksperymentu - zamówiłam naleśnika z rodzynkami, jabłkiem i bekonem. Jak go dostałam, to posypany był jeszcze cukrem pudrem. Dziwne połączenie, ale całkiem sympatyczne. Przywyknę.
Okazją do zjedzenia owej dziwnej potrawy była nasza wyprawa do lasu, na coś w rodzaju mini-farmy. Jednak trudno powiedzieć, co to właściwie jest. Leży w środku lasu (wybrałam się tam na rowerze, podczas gdy reszta jechała samochodem - byłam pierwsza :) ), jest tam wiele różnych zwierząt. Niektóre biegają samopas, jak wielkie i brzuchate świnie, które zachwyciły mnie swoim widokiem, czy dumne pawie, które na dzień dobry pochwaliły się swoimi ogonami (te pawie z Łazienek warszawskich nieczęsto to chyba robią...), są też zwierzęta w zagrodach, jak miniaturowe kozy, które głaskałyśmy (bo można do nich wejść, zamiast przyglądać się tylko zza płota), czy wielki i włochaty byk (nie wiem, czy do jego zagrody można wejść, bo nie próbowałam. I raczej nie mam na to ochoty.) oraz konie i kury. Poza zwierzętami jest tam mnóstwo miejsca dla dzieci - karuzela, dość duży zamek z murami obronnymi, fosą i lochami, pole do mini-golfa i kilka innych atrakcji. I, co niesamowite, płaci się tam tylko za karuzelę, mini-golfa i ewentualną przejażdżkę na kucyku. Wejście jest bezpłatne. No i jest tam też sympatyczna restauracja, w której jadłyśmy cuda, o których pisałam powyżej. I jeszcze tam wrócimy, bo to świetne miejsce jest o pół rzutu beretem od domu Jeanette.


Dzisiaj natomiast byłam zaproszona razem z moją rodziną goszczącą do brata Jeanette na przyjęcie urodzinowe jego córki. Zastanawiałam się, czy iść - to w końcu mnóstwo zupełnie obcych ludzi, co mogłabym wśród nich robić? Otóż mogłam się świetnie bawić. Bo, oczywiście, poszłam. I było ich rzeczywiście wielu. Jak wszyscy spotkani przeze mnie do tej pory Holendrzy byli bardzo mili. Świetnie mi się gawędziło z fotografem, twórcą programów telewizyjnych dla dzieci i kobietą pracującą w urzędzie patentowym, która zrobiła doktorat z chemii. Z innymi też, ale nie każdego pytałam o zawód. Niektóre imiona są dla mnie jeszcze nie do powtórzenia, inne tylko trudno zapamiętać. Ale się uczę i za tydzień, podczas przyjęcia urodzinowego Annique, będę się do nich zwracać po imieniu. Ach, i kolejne podobieństwo polsko-holenderskie, które wyłapałam, to potrójny całus na "dzień dobry" lub "do widzenia". A w Niemczech zawsze miałam z tym problemy - oni witają się podwójnym całusem...

Chwilami mam wrażenie, że jest mi tu za dobrze. Przypuszczam, że to tylko taki pierwszy etap, jednak bardzo zachęcający. Przypuszczam również, że gdyby nie internet i Skype, to usychałabym z tęsknoty. Dzięki jednak temu cudowi techniki, chwilami czuję się jakbym była na wyciągnięcie ręki, jakbyście wszyscy byli bardzo blisko... Rozmawiałam dziś z Jeanette na temat urlopu i już wiem na pewno, że na Święta Bożego Narodzenia przyjadę do Warszawy. Czy jakoś wcześniej też się uda nie wiem, ale pewnie będę chciała - chociażby po zimową kurtkę, która została w domu ;)

czwartek, 13 maja 2010

smaczna kupa... czyli o różnicach

Niderlandzki, którego się tu ciągle używa i ktory używany jest w tej rodzinie, u której mieszkam, to język mający bardzo wiele wspólnego z niemieckim i angielskim (poza wymową, która jest kosmiczna - nawet Ahmed terrorysta tak nie charczy jak Holendrzy). Dlatego też niektóre rzeczy jest mi bardzo łatwo zrozumieć, bo prawie identycznie brzmią lub są pisane jak po niemiecku. Na ten przykład niemieckie słówko lekker (smaczny) używane jest tutaj w tym samym znaczeniu i nawet tak samo się je wymawia. Tyle że tutaj jest rozumiane szerzej, z czego nie zdawałam sobie sprawy, usłyszawszy pierwszy raz pełne zachwytu slowa matki: a lekkere poop! - co znaczy "co za smaczna kupka!" (dziecko ma problemy z wypróżnianiem). Szok poczułam niejaki, ale szybko zostało mi wytłumaczone, że lekker po holendersku to po prostu "świetny", czyli że może być świetny człowiek, jedzenie, a nawet kupa. Ja na przykład od wczoraj mam lekker fiets - świetny rower. 
Kolejna różnica między tym, do czego przywykłam, a tym, co tutaj sprawiła, że wyszłam trochę na głupka a trochę na ciamajdę. Kiedy pojechałyśmy z Jeanette żeby obejrzeć i ewentualnie kupić rzeczony rower, musiałam go oczywiście wypróbować. Wsiadłam więc, nacisnęłam pedały i... wpadłam na ścianę. Wstyd. Przyczyny były dwie: kierownice tutaj mają nieco inny układ (skręcone w stronę człowieka i nieco do dołu) oraz rower był ustawiony na najlżejszą przerzutkę, więc kiedy nacisnęłam mocno na pedały, to się trochę zdziwiłam. Potem jednak jeździło mi się dobrze (lekker!) i kupiłam go za jakąś bardzo niską - jak na taką firmę, model, stopień zużycia, etc. - cenę. Jeszcze trochę i będę jeździła na nim z rozłożoną parasolką w ręku, jak pewna pani, którą dziś widziałam.
Inna różnica, która mnie zadziwiła to fakt, że Holendrzy obchodzą takie święta kościelne jak Wniebowstąpienie Pańskie (dzisiaj, a nie - jak u nas - w niedzielę) i dwa dni - niedziela i poniedziałek - Zesłania Ducha Świętego (we wszystkie te święta Holendrzy nie pracują). A ja miałam ten kraj za ateistyczny!
W związku ze świętem Wniebowstąpienia Pańskiego byłam dziś na Mszy - pierwszy raz w tutejszym kościele, do którego mam jakieś 7 minut drogi piechotą (lekker!). I tu też zdziwiło mnie kilka rzeczy: 
1. Wiele elementów Liturgii było po łacinie (dopiero teraz zrozumiałam, jak dobrze by było i w Polsce używać części stałych po łacinie. Nie miałabym dziś problemu z Ojcze Nasz na przykład). 
2. Nie było żadnej jedności postawy wiernych - w każdej części Mszy jedni stali, inni siedzieli, a inni klęczeli (podczas Przeistoczenia klęczało tylko kilka osób). Trochę to deprymujące, ale pewnie przywyknę. 
3. Tutejsza łacina jest włoska w wymowie i niestety często podczas Liturgii stawała mi przed oczami nasza pani od łaciny mówiąca spiżowym głosem: w języku łacińskim nie ma głoski "ł"!!! ale ja raczej nie powtórzę tego ani organiście (który ma zresztą przepiękny głos), ani księdzu.
Więcej wyraźnych różnic na razie nie widzę. No, może irytujący jest brak płatków migdałowych w tutejszych sklepach, ale bez tego da się żyć.

Życie jest ciągle lekker! Szkoda tylko, że pogoda mu pod tym względem zupełnie nie dorównuje...

wtorek, 11 maja 2010

Piękne życie, piękne miejsca...

Wczoraj miałam dzień na zapoznanie się z okolicą, trochę zaczęłam poznawać moje obowiązki i zrobiłam to, co robię zwykle: najpierw zaspałam, a potem się zgubiłam na mieście. Właściwie w przedmieściu, bo do centrum jest kawałek. Zaspanie nie było wielkie i zostało mi wybaczone, a zgubiwszy się, mogłam się następnie zachwycić uprzejmością Holendrów. Dwie panie na rowerach, zobaczywszy moją zrozpaczoną minę, kiedy zrobiłam kolejne kółeczko i zupełnie nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję, same zapytały, czy nie potrzebuję pomocy, po czym mi jej udzieliły. I wszyscy mówią tu chociaż trochę po angielsku, więc nie mam problemu z komunikacją (dla mnie samej jest zaskoczeniem, że tyle rozumiem i tak wiele potrafię powiedzieć w języku, którego w sumie niewiele wcześniej używałam w praktyce). I jeszcze nie spotkałam niemiłej osoby - jakoś sami uśmiechnięci mi się trafiają :)

Pogadałam wczoraj z Jeanette i zapowiada mi się kilka naprawdę fajnych miesięcy, jeśli wszystko pójdzie dobrze (np. wycieczka samochodem na południe Francji). Na razie szukamy dla mnie kursu językowego - po dzisiejszych przeżyciach nabrałam dużej chęci do nauki niderlandzkiego. A dzisiejsze przeżycia są następujące: odprowadziłyśmy rano dziewczynki do ich "szkół" - starszą, Annique, do czegoś w rodzaju przedszkola, a młodszą, niepełnosprawną Noeme do placówki, która zajmuje się rehabilitacją i opieką nad niepełnosprawnymi dziećmi i młodzieżą. Chciałam poznać metody pracy z nią, jak wykonywać ćwiczenia, jak sygnalizować różne rzeczy (zaczynamy się uczyć języka znaków, bo Noeme jest prawie całkowicie głucha) itd. No i zachwyciłam się zarówno miejscem, jak i niesamowicie sympatycznymi ludźmi. Prawdą jest, że nie spotkałam jeszcze (w Polsce też) niesympatycznej osoby pracującej z niepełnosprawnymi, ale i tak się zachwyciłam. No i mimo pewnych braków językowych z obu stron, nie było żadnych problemów z komunikacją między nami. Samo miejsce jest przepiękne - kolorowe, oczywiście ze specjalistycznym sprzętem rehabilitacyjnym, różnego rodzaju wózkami i chodzikami (które niestety kojarzą się trochę z narzędziami tortur, ale są wygodne i dla dzieci i dla opiekunów), z zabawkami o różnych funkcjach, z wesołą muzyką lecącą z głośników, basenem, salą, którą na własny użytek nazwałam "salą uspokajającą" (jest tam ciepło, jest spokojna muzyka i różnego rodzaju światła, które sprawiają, że człowiek od razu jak tam wejdzie czuje się lepiej) oraz z ciepłymi, uśmiechniętymi pracownikami. Bardzo dobrze się wśród nich czułam, już się dużo nauczyłam i zostałam zaproszona - o ile będę miała ochotę - do wolontariatu w tym miejscu. Traktuję to jako wyróżnienie - gdyby dziewczyny mnie nie polubiły, to nie proponowałyby mi współpracy, prawda..? A ja, jak już rozeznam się trochę lepiej we wszystkim, załatwimy kurs językowy i trochę tu osiądę, to bardzo chętnie zajmę się wolontariatem. Myślałam o tym jeszcze w Polsce, ale jakoś nie potrafiłam znaleźć czasu i w ogóle się zmobilizować... Zdziwiłam się sama swoją reakcją, bo w pewnym momencie kiedy tam byłam zachciało mi się płakać - i to byłby radosny płacz. Może dlatego, że nie spodziewałam się aż takiego ciepła po zupełnie nowym miejscu i zupełnie nowych znajomościach (w przeciwieństwie do pogody, która jest obecnie lodowata, za oknem deszcz i fuj. Nawet zmoknąć nie mam ochoty). A niderlandzkiego chcę się nauczyć, bo lubię rozumieć, z czego śmieją się ludzie dookoła i uczestniczyć w rozmowie. Większość mi co prawda tłumaczyli, ale wolałabym oszczędzić im tego i sama rozumieć.

Moje obecne obowiązki polegają na opiece nad dziećmi, kiedy wrócą ze swoich zajęć i drobnych pracach domowych, które mieszkając sama też bym wykonywała - czyli tak jak w domu. Czasem wymieniamy się z Jeanette - nie będę robić wszystkiego sama. Ona też nie, o co w sumie chodziło. W ogóle Jeanette jest bardzo ciepłą i symaptyczną osobą. No i dobrze się dogadujemy, znamy swoje pozytywne nastawienie i pewnie dlatego nie boję się pytać o różne rzeczy. Jutro wybieramy się na zakupy - obejrzymy rowery i może jakiś dla mnie wybierzemy (sama chcę za niego zapłacić, ponieważ chciałabym zabrac go do Polski jak będę wracać) oraz kupimy holenderską kartę SIM do Oli telefonu, który wzięłam ze sobą w tym właśnie celu. Znacznie ułatwi to (i obniży koszty) komunikację między nami w ciągu dnia.
Podsumowując: życie jest piękne :) w Holandii też :)

poniedziałek, 10 maja 2010

jeszcze jedną nogą w Polsce...

Powoli się aklimatyzuję. Niesamowite wczoraj było to, że między mną a Schaefferami nie ma typowego za pewne dla takich sytuacji skrępowania. Obie wiemy, że ja się jeszcze muszę powoli we wszystkim tutaj rozeznać, nauczyć się, zapamiętać - plus język, a właściwie dwa. Jeanette stwierdziła wczoraj z radosnym zdziwieniem, że czuje się jakbym była u nich od dawna. Ja też dobrze się tu czuję. Pewnie trochę dlatego, że bardzo żywe są jeszcze we mnie wspomnienia pożegnań. Dziękuję. Teraz patrzę na konika, który przytula się do lampki na moim biurku i myślę o Oli, przed chwilą chowałam na półkę fioletowy szal, w myślach uśmiechając się do Marzenki. Pismo Święte przypomina mi o Piterze (lustro zresztą też ;) ), aniołek, którego powiesiłam nad łóżkiem o Misi, a cudowny głos Michaela Bubble z mojego odtwarzacza o Agnieszce. W drodze czytałam o aniołach wg. księdza Twardowskiego - dzięki Lucy :) Pierwsze kroki w niderlandzkim zawdzięczam Piotrkowi - takoż dzięki. No i pierścionek na palcu sprawia, że mam wrażenie, że mama jest bardzo blisko...

Ale to przecież nie rzeczy, które ze sobą wzięłam, tylko dobro (teoria bumeranga), którego doświadczyłam i to wszystko co razem przeżyliśmy sprawia, że wcale nie jestem daleko od Was. Wygaszacz ekranu pokazuje mi losowo obrazki z życia, na których jest Was pełno. Mam nadzieję, że to uczucie bycia blisko nie zniknie jakoś szybko, ale obawiam się, że za jakiś czas tęsknota we mnie walnie mocniej. I będzie boleć. Na razie jednak mam pełne ręce roboty, wszystko jest nowe i czeka na poznanie przez Agatę z Polski. Lecę więc poznawać :)

niedziela, 9 maja 2010

Z Holandii donoszę...

na razie donoszę, że żyję i jest mi nadspodziewanie tu dobrze jak na razie. A jak się trochę prześpię po tej dobie pełnej wrażeń (17 godzinna jazda z przesiadką oraz ekscytujące popołudnie w rodzinie goszczącej), to napiszę więcej.

czwartek, 6 maja 2010

post przeklejony z poprzedniego bloga

Nieco zaczyna mnie łapać reise fieber, ale tylko troszeczkę. Chyba z prowadzeniem bloga sobie poradzę, chociaż zasmucił mnie fakt, że zdjęć tu raczej nie pozamieszczam... Cóż, zawsze mogę wrzucić na n-k albo... założyć fotobloga ;) A może zdjęć za wiele nie będzie i nie będzie się czym chwalić.

No i robi się coraz poważniej - kupiłam bilety. Wyjazd w sobotę 8. maja o 21.00. Na miejscu mam być dnia następnego o 13.58. Pokój już podobno na mnie czeka (i to na poddaszu, jak zawsze marzyłam..!) tak zresztą jak i rodzina - mama z dwiema córeczkami (1,5 i 4 latka). Na ile udało mi się zorientować, bardzo sympatyczne wszystkie. I chociaż ciężko strasznie żegnać się ze wszystkimi - choćby tylko na kilka miesięcy - to nie mogę się już doczekać nowych wyzwań, doświadczeń, przygody. W końcu życie wszędzie może być piękne, no nie..?

No nie. Wyobraziłam sobie kilka miejsc i sytuacji, w których może piękne nie być. Na szczęście nie przewiduję żeby miały mnie spotkać.

sobota, 1 maja 2010

15 lat...

Ten post nie jest o wyjeździe, ale jest o zmianach. I to radykalnych (chociaż wolę mieć wpływ na zmiany w moim życiu). Dzisiaj mija 15 lat od śmierci mojego taty i brata, a rocznica to dość wysoka. Albo duża. Czy jak to się tam mówi. I kiedy dziś we trzy poszłyśmy na cmentarz, popatrzyłam na nas z boku i pomyślałam sobie, że zdałyśmy egzamin. Wszystkie. Nie łatwo żyć bez najbliższych, którzy odeszli. Nie łatwo dorastać bez taty i nie tak łatwo poradzić sobie z żalem. Pewnie łatwo jest się załamać. A żadna z nas tego nie zrobiła, choć przecież różnie bywało. Wierzę, że tata z Adamem jakoś nam pomagali z tej rzeczywistości, w której się znajdują. Czy na tym polega "świętych obcowanie"? Wierzę, że tak. Po 15 latach już nie czuję żalu, nie zastanawiam się już "co by było gdyby"... To nie ma sensu. Chociaż gdybym teraz mogła cofnąć się w czasie i sprawić, że przeżyliby tamten długi weekend, to na pewno bym to zrobiła.


I chociaż tatę znałam krótko, to dziękuję Bogu za takich właśnie rodziców, jakich mi dał. To znaczy: wspaniałych. Takich, którzy nauczyli swoje dzieci uczciwości, dbania o drugą osobę i śmiechu nauczyli (czy można nauczyć śmiechu..? Mam wrażenie, że tak) i pozwolili na spełnianie swoich marzeń. Ja wyjeżdżam - spełniam marzenie. Ola ma konia, zrobiła prawo jazdy - też spełnia. Dziękuję więc. I każdemu dziecku życzę takich rodziców, którzy pozwolą mu latać.

Zmiany i nowości

Przeniosłam swojego bloga tutaj, bo jest lepszy. I funkcji ma więcej i w ogóle. I chyba ma tak ważną dla kilku osób funkcję rss. Chyba. I jest produktem google, a to duży plus. I więcej nie zamierzam zmieniać. Tutaj zostaję.