Kilka dni temu na obiad (a właściwie na jego uzupełnienie) Jeanette postanowiła podać "typowo holenderską zupę", której nigdzie indziej nie spotkała - a przecież zwiedziła kobieta kawał świata. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na moim talerzu znalazła się stara, dobra, żołnierska grochówka! Oczywiście, nie omieszkałam poinformować o tym Jeanette, co ją zdziwiło, ale bynajmniej nie zasmuciło. Natomiast czymś, co rzeczywiście jest typowo holenderskie (jak mówi J., a ja jestem gotowa uwierzyć, bo w polskiej kuchni się z tym nie spotkałam), są jedzone przez nas wczoraj naleśniki (placki nieco grubsze od naszych naleśników o średnicy średniej pizzy) z pomieszanymi smakami. Np. ja - w ramach eksperymentu - zamówiłam naleśnika z rodzynkami, jabłkiem i bekonem. Jak go dostałam, to posypany był jeszcze cukrem pudrem. Dziwne połączenie, ale całkiem sympatyczne. Przywyknę.
Okazją do zjedzenia owej dziwnej potrawy była nasza wyprawa do lasu, na coś w rodzaju mini-farmy. Jednak trudno powiedzieć, co to właściwie jest. Leży w środku lasu (wybrałam się tam na rowerze, podczas gdy reszta jechała samochodem - byłam pierwsza :) ), jest tam wiele różnych zwierząt. Niektóre biegają samopas, jak wielkie i brzuchate świnie, które zachwyciły mnie swoim widokiem, czy dumne pawie, które na dzień dobry pochwaliły się swoimi ogonami (te pawie z Łazienek warszawskich nieczęsto to chyba robią...), są też zwierzęta w zagrodach, jak miniaturowe kozy, które głaskałyśmy (bo można do nich wejść, zamiast przyglądać się tylko zza płota), czy wielki i włochaty byk (nie wiem, czy do jego zagrody można wejść, bo nie próbowałam. I raczej nie mam na to ochoty.) oraz konie i kury. Poza zwierzętami jest tam mnóstwo miejsca dla dzieci - karuzela, dość duży zamek z murami obronnymi, fosą i lochami, pole do mini-golfa i kilka innych atrakcji. I, co niesamowite, płaci się tam tylko za karuzelę, mini-golfa i ewentualną przejażdżkę na kucyku. Wejście jest bezpłatne. No i jest tam też sympatyczna restauracja, w której jadłyśmy cuda, o których pisałam powyżej. I jeszcze tam wrócimy, bo to świetne miejsce jest o pół rzutu beretem od domu Jeanette.
Dzisiaj natomiast byłam zaproszona razem z moją rodziną goszczącą do brata Jeanette na przyjęcie urodzinowe jego córki. Zastanawiałam się, czy iść - to w końcu mnóstwo zupełnie obcych ludzi, co mogłabym wśród nich robić? Otóż mogłam się świetnie bawić. Bo, oczywiście, poszłam. I było ich rzeczywiście wielu. Jak wszyscy spotkani przeze mnie do tej pory Holendrzy byli bardzo mili. Świetnie mi się gawędziło z fotografem, twórcą programów telewizyjnych dla dzieci i kobietą pracującą w urzędzie patentowym, która zrobiła doktorat z chemii. Z innymi też, ale nie każdego pytałam o zawód. Niektóre imiona są dla mnie jeszcze nie do powtórzenia, inne tylko trudno zapamiętać. Ale się uczę i za tydzień, podczas przyjęcia urodzinowego Annique, będę się do nich zwracać po imieniu. Ach, i kolejne podobieństwo polsko-holenderskie, które wyłapałam, to potrójny całus na "dzień dobry" lub "do widzenia". A w Niemczech zawsze miałam z tym problemy - oni witają się podwójnym całusem...
Chwilami mam wrażenie, że jest mi tu za dobrze. Przypuszczam, że to tylko taki pierwszy etap, jednak bardzo zachęcający. Przypuszczam również, że gdyby nie internet i Skype, to usychałabym z tęsknoty. Dzięki jednak temu cudowi techniki, chwilami czuję się jakbym była na wyciągnięcie ręki, jakbyście wszyscy byli bardzo blisko... Rozmawiałam dziś z Jeanette na temat urlopu i już wiem na pewno, że na Święta Bożego Narodzenia przyjadę do Warszawy. Czy jakoś wcześniej też się uda nie wiem, ale pewnie będę chciała - chociażby po zimową kurtkę, która została w domu ;)
Agata,
OdpowiedzUsuńczy Ty długo redagujesz te teksty, czy trafiasz we wszystkie słowa za pierwszym razem (a może jest to po prostu kwestia skupienia)?
pytam, bo mi czasem się zdarza, że piszę nie do końca po polsku, a nie zawsze zależy mi na stylu tak bardzo, żeby czytać jeszcze raz i poprawiać, a Ciebie się bardzo dobrze czyta, niektóre zdania są bardzo zgrabne, aż przyjemnie brzmią ;-)
Moja mama robi np. pieczeń z suszoną śliwką, kotlety schabowe z kawałkiem ananasa (pod panierką) lub boczek zasmażany ze śliwką - to a propos łączenia różnych smaków - ale więcej połączeń już nie kojarzę
Cieszę się, że byłaś pierwsza, jestem z Ciebie dumna (no i że się nie pogubiłaś) :-)
Francuzi też witają się podwójnym całusem, w sumie teraz najbezpieczniej jest chyba całować się raz, bo to najbardziej uniwersalne i funkcjonuje w większości europejskich krajów.
"Chwilami mam wrażenie, że jest mi tu za dobrze." - no nie za bardzo mi się to podoba... Ty pewnie wiesz dlaczego, a ja nie będę próbowała wyjaśniać, bo bym się zagmatwała próbując to zrobić.
Agata, absolutnie bezkonkurencyjnym terminem, żeby przyjechać po kurtkę zimową jest druga połowa sierpnia. Sierpień to najlepszy czas, żeby wracać do ojczyzny po kurtki, wiedziałaś o tym? A konkretnie najbardziej nadają się do tego dni pomiędzy 15 a 22 dniem sierpnia...
Piszę z głowy i większość wychodzi od razu. Nim umieszczę posta czytam go jeszcze raz i poprawiam ewentualne literówki czy powtórzenia. Jesli jakieś zdanie wydaje mi się niezgrabne, czy niezrozumiałe, to zmieniam. To tyle mojej pracy nad tekstem. Bardzo się cieszę, że dobrze się to czyta - taki był mój zamiar :)
OdpowiedzUsuńTak, kaczkę w brzoskwiniach jadłam u cioci i schab ze śliwką też znam... Jednak te naleśniki to większy kontrast jest - tam jest jeszcze cukier puder i słodki syrop, a bekon jest mocniejszy i bardziej słony w smaku niż schab czy kaczka.
Co do sierpnia to szczerze wątpię, czy się to uda, bo jakoś wtedy wybieramy się wszystkie do Marsylii. Ale bym chciała się opalić! Może jakoś we wrześniu? I może chociaż na dwa dni udałoby się wyskoczyć w góry i zobaczyć te wszystkie cudne kolory...
A tym jednym zdaniem nie ma się co przejmować. Oznacza ono, że jest mi za dobrze w stosunku do tego, czego się spodziewałam, a nie tak w ogóle. Nie martwić się na zapas proszę :)
Kurcze, może ty na tej obczyźnie zacznij jakąś powieść redagować, bo naprawdę bardzo fajnie się czyta o grochówce i kupkach gdy ty o tym piszesz ;-)
OdpowiedzUsuńCo do pocałunków, to ostatnio przeżyłam szok- przyzwyczaiłam się do całowania w usta ciebie, Agnieszkę, czy Grzenia i innych osób które są mi bliskie, ale kilka dni temu poznałam przyjaciela moich znajomych z Finlandii. On się grzecznie przedstawił, ja również, a potem razem spędziliśmy cały wieczór na koncercie Mięsa. Natomiast na pożegnanie (jako że byłam jedyną dziewczyną zaczął się żegnać ze mną jako pierwszą) pocałował mnie w usta !!! Byłam trochę zdziwiona i potem podpytałam Esko, o co kurcze chodzi- okazuje się, że jak oni przedstawiali mnie jako swoją przyjaciółkę, a on jest ich przyjacielem, to oznaka, że zostałam całkowicie zaakceptowana i traktuje mnie tak jakbyśmy byli prawie rodziną (dziwne praktyki). Ale po chwili gdy żegnał się z chłopakami też całował ich dokładnie tak samo... jak doszedł do Sławka, to mój mąż daleko przed siebie wyciągnął dłoń, żeby go żaden facet nie całował ;-) to się człowiek może zdziwić jak nie jest przygotowany na taka kulturę pożegnań ;-)
Kurde, i mówisz, że przystojni ci Finowie..? Cóż, niektórzy mogą żałować, że nie pojechali na imprezę razem z Wami... ;)
OdpowiedzUsuń