wtorek, 10 maja 2011

bociuś! Czyli znów w domu...

Tak, tak, jestem z powrotem! Nie zamierzam jednak w związku z tym ani zmieniać nazwy bloga ani przestawać pisać - w końcu jakby się tak od filozoficznej (albo pseudofilozoficznej) strony zastanowić, to każdego dnia przekraczamy jakąś granicę. Choćby tę wyznaczoną przez datę. Dlatego zostaje jak jest - mam nadzieję, że tematów mi nie zabraknie. A jeśli stwierdzicie, że to jednak głupi pomysł i o Polsce nie piszę tak fajnie jak o Holandii, to dajcie znać w komentarzach.

Mam trochę do napisania o ostatnich chwilach w Tilburgu, jednak trochę nie mam czasu - właśnie jestem w trakcie rozpakowywania się w nowym mieszkanku. Za to poczęstuję drogich czytelników swego rodzaju mix'em z 65 postów niniejszego bloga - zmiksował Piotrek K., którego poczucie humoru podziwiam od kiedy go znam. Dobrej zabawy!

No i robi się coraz poważniej - kupiłam bilety. A jak się trochę prześpię po tej dobie pełnej wrażeń, to napiszę więcej. Na razie jednak mam pełne ręce roboty, wszystko jest nowe i czeka na poznanie przez Agatę z Polski. Czasem wymieniamy się z Jeanette - nie będę robić wszystkiego sama. Wsiadłam więc, nacisnęłam pedały i... wpadłam na ścianę.  Chwilami mam wrażenie, że jest mi tu za dobrze. Dzisiaj na przykład pierwszy raz w życiu pełłam ogródek. W innych grupach pewnie też są sympatyczne
osoby, ale... no właśnie, nie tego chciałam.

Biorę się za czasowniki, bo mi jeszcze trochę zostało do jutra... Niesamowicie sympatyczna sprawa taki drugi Polak (w tym przypadku Polka) na obczyźnie... I w ramach tej nauki uparła się nauczyć mnie słów znanej szanty o nietrzeźwym żeglarzu. Przyjęcie urodzinowe w każdym razie się udało. Niestety, ostatnio nie miałam aparatu, kiedy widziałam psa w przyczepce z boku roweru, ale nauczę się mieć go zawsze przy sobie. Gdyby jednak w Chinach czy na Kubie obalono komunizm, to raczej zwróciłabym na

to uwagę. Widząc, jak rozwija się technika i umiejętności człowieka, sądzę, że kiedyś to nastąpi. Do tego jeszcze na rynku zajęła miejsca orkiestra dęta i jak zadęła..! Na przedmieściu, w mieście i na kompletnej wsi - wszędzie. Pomyślałam wtedy, że piękno bywa trudne i połączone z cierpieniem.

Pewnego dnia, odczuwając samotność mocniej niż na ogół, wynurzyłam się spod pokładu w momencie, kiedy spadał żagiel. Przeżyłam swoją pierwszą wizytę z dzieckiem u lekarza - i to po angielsku! Mój akcent pozostawia jednak wiele do życzenia, więc ostatecznie powiedziałam, że chcę się rozmnażać (breed), ale tu się nie da. Obawiam się, że jeśli by mi zaproponowano miejsce na promie kosmicznym, to też bym na niego wsiadła. W każdym razie jako nagrodę pocieszenia dostałam pluszowego kwiatka i

zrobiło mi się miło.

Plecak spakowany, jedzenie prawie przygotowane, życzenia miłych wakacji wysłuchane. Robię więc za co-pilota, co samo w sobie jest przygodą. Jestem pod coraz większym wrażeniem południowych Francuzów - niemal wszystkie literki oraz znaki przestankowe są poprzestawiane. Chwyciłam więc dawno niewidziany instrument i zagrałam oraz zaśpiewałam jedyną piosenkę po angielsku, którą znam na pamięć. Za to na sławetny most weszłyśmy wszystkie, żeby oddać do naprawy samochód i połazić po miasteczku.

Niemniej, sugeruję jednak GPS, jeśli ktoś chciałby gdzieś kiedyś ze mną jechać.

Dziwne jest życie i dziwny jest świat - pełen trudnych wyborów i rozdarć, kiedy już tych wyborów dokonamy. W ogóle prezenty to fajna rzecz, nie sądzicie? Ale jeśli skutki spożywcze utrzymają się dłużej, czeka nas przejście na zupkę z papierka. Poznawałam wtedy sposób funkcjonowania podopiecznych i pracowników, bo kto w dzisiejszym zwariowanym świecie nie goni za sławą? Że jednak w karmę nie wierzę, to znowu uruchomiłam gorącą linię Gat-święty Antoni. Dużo śmiechu przy tym było, a ja zaliczyłam

kolejne dwa "pierwsze razy". No i ta szarość za oknem - a nuż uda mi się jednak nie zardzewieć..? I wszyscy razem: DZIĘ-KU-JE-MY!

Poza błędami jednak artykulik jest sympatyczny, pokazuje mnie w miłym świetle i raczej zachęca do zaproszenia au pair. Na przymierzenie luksusowej sukni (złota z czarną koronką - cudo!) zabrakło mi jednak energii. To czas, kiedy można pogadać ze Świętymi i puścić oko zaświatom. I jakie wnioski można wyciągnąć z tego bólu obecnego czy przewidywanego? Otóż okazało się, że "pić wódkę" oznacza nieco co innego w Holandii i u nas. Cała ta sytuacja - chociaż oczywiście bardzo skomercjalizowana - ma

też jeszcze jeden plus. Oczywiście, mowa o Świętym Mikołaju, znaczy Sinter Klaasie.

Życie to jest bycie szczęśliwym. Ja rozumiem, że jak jest zbyt cukierkowo, to może się człowiekowi znudzić. Robię więc permanentny i na dłuższą metę cholernie niewygodny szpagat. Szczęście w nieszczęściu - choć może egoistyczne - że w tej samej sytuacji znalazło się wielu innych Polaków - w środku nocy, w Wigilię, wzięli i przyjechali tę jakąś niesamowitą liczbę kilometrów tylko po to, żebyśmy mogły spędzić Święta razem! Dzisiaj, kiedy człowiek jest nieco mniej szczęśliwy usłyszałam jakieś

niepokojące dźwięki z dołu. Teraz więc czekam na imprezę 1 marca - tutejszy Dzień Kobiet. A w dzień patrzę na ogródek, w którym już jakieś dwa tygodnie temu zakwitło mnóstwo krokusów. A nawet - o zgrozo! - w kościele. Przybytek ten w moim osobistym rankingu wyprzedził nawet Euro Disneyland. Co jest - oczywiście - bardzo miłe, ale też wiąże się z pewnym dylematem... W koszyku pod wózkiem Noeme w pewnym momencie były cztery małpki jednocześnie! Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko dziękować
Bogu, że postawił na mojej drodze takich cudownych ludzi.