piątek, 10 czerwca 2011

Queen's Brithday



Tak, wiem, minął miesiąc. Bez zbędnego więc przedłużania przechodzę do mocno zaległego opisu Urodzin Królowej (która de facto ma urodziny w styczniu czy lutym, ale wtedy jest zimno i ble i dlatego Holendrzy się bawią na konto jej babci czy prababci).


Bardzo chciałam jeszcze przed wyjazdem z Holandii zaliczyć element folkloru zwany Queen's Birthday. Jest to dzień, kiedy Holendrzy znów na pomarańczowo (oraz w kolorach flagi, jak ktoś lubi urozmaicenia) wychodzą na ulice i się bawią. Albo sprzedają - wtedy każdy może stanąć gdziekolwiek (byle nie tamować ruchu) i sprzedawać co mu się żywnie podoba (no, może broń, narkotyki itp. to przesada, ale niewielka). My (bo Maciek specjalnie przyjechał dzień wcześniej) wzięliśmy Zsofi i za radą tubylców udaliśmy się do Utrechtu na spotkanie przygody oraz Tima i jego dziewczyny Frużi (pisze się to po węgiersku nieco inaczej, ale nie mam pojęcia jak, serwuję więc wersję fonetyczną). I się nie rozczarowaliśmy. Był to pełen radości dzień, z kreatywnym ozdabianiem ciał na wiadomy kolor, piciem wina nad kanałem i pozdrawianiem przepływających tymże kanałem ludzi na łodziach, w kajakach i innych jednostkach pływających. W pewnym momencie nawet zacieśnialiśmy z nimi więzi, pytając czy nie widzieli zagubionego Dżonego Depa. Nie widzieli, ale pytanie zadane we właściwy sposób wywołało uśmiech na i tak już uśmiechniętych twarzach, a o to przecież chodziło. Ostatni dzień pobytu w Holandii wspominam więc arcyprzyjemnie i polecam doświadczenie Dnia Królowej (30 kwietnia) każdemu, kto się wybiera do kraju wiatraka.