piątek, 26 sierpnia 2011

Jak uratować życie...

Zawsze uważałam się za osobę raczej egoistycznie nastawioną do życia i taką, którą trudno wzruszyć czyimś losem. Zwłaszcza, jeśli to los zwierzęcia. A tu się okazuje, że nie znam siebie tak dobrze, jak myślałam...

Kilka tygodni temu odwiedziłam razem z mamą i Maćkiem moją siostrę w miasteczku westernowym, gdzie pracuje podczas wakacji. Bawiliśmy się świetnie rzucając tomahawkiem (najlepiej poszło mamie), strzelając z łuku (tu rządził Maciek) i tańcząc tańce liniowe (nawet dawałam radę...), a także lejąc się kijami na słupkach (Olka pokonała wszystkich). Dzień udał się nadzwyczaj, bo poza wyjątkowymi rozrywkami spędziliśmy czas w swoim towarzystwie. No i mogliśmy podziwiać, jak Ola opiekuje się końmi, jak jeździ i skacze. Opowiedziała nam historię jednego konia, który niedawno przyjechał do nich - tak płochliwy, że nikt nie mógł sobie z nim dać rady. Bał się wszystkiego, nie dawał się dosiąść - generalnie do jazdy rekreacyjnej się nie nadawał. Kiedy jednak poznał moją siostrę i ona zaczęła się nim zajmować, nabrał trochę więcej odwagi, zmienił się. Mogliśmy oglądać, jak Ola na nim skacze i poobserwować, jak bardzo jej na tym zwierzęciu zależy...

Dalszy ciąg historii jest smutny. Jego właściciel chce konia sprzedać, a że nie udaje mu się znaleźć normalnego kupca, to postanowił skontaktować się z handlarzami końskim mięsem. Jeżeli Oli nie uda się zebrać do niedzieli (a na pewno do końca wakacji) 2000 zł potrzebnych na wykupienie konia, to pojedzie on do rzeźni. Bardzo chcę pomóc mojej siostrze - zwłaszcza że jest to koszt jednorazowy. Jej koleżanka mieszka na wsi, może zwierzę trzymać u siebie i zapewnić mu dobre warunki. Tylko nie stać jej na kupno konia. Ja na konto podane na FB już przelałam ile mogłam. Jeżeli ktoś chciałby się włączyć w pomoc dla szlachetnego zwierzęcia, to po więcej informacji i do kontaktu z moją siostrą zapraszam przez stronę http://www.facebook.com/event.php?eid=184327094970690 .

A zdjęcia z tego cudnego dnia wstawię w najbliższym czasie...

środa, 6 lipca 2011

strzelając do wroga

Hmm... z mojego bloga zrobił się miesięcznik. Jest tak trochę dlatego, że przez jakiś czas nie miałam w domu połączenia internetowego, a przez kilka dni w ogóle komputera, który stanowczo odmówił współpracy. Na szczęście - znów dzięki Grzeniowi - komputer działa. A dzięki Maćkowi mam dostęp do internetu.

Od kiedy wróciłam, rodzina i przyjaciele troszczą się o moje pierwsze razy. Już trzy udało mi się zaliczyć od momentu przekroczenia granic Warszawy - chociaż na dwa z nich musiałam znów wyjechać. Do rzeczy jednak...

Dzień po moim powrocie w rodzinne progi walnęła mnie niespodzianka. Mój Ukochany do spółki z Moją Siostrą zawiązali mi oczy, zabronili podglądać i wsadzili do samochodu, nic nie tłumacząc i tajniacząc się okropnie. Nie chcąc psuć im niespodzianki nie próbowałam podglądać, chociaż moje podejrzenia* na temat obecności osób trzecich w samochodzie nie dawały mi spokoju. Maćkowi biednemu też :) W związku jednak z tym, że ufam tym, co mnie kochają, nie bałam się jakoś bardzo. Nawet jak po zdjęciu opaski z oczu okazało się, że jestem w... lesie. A potem - o niespodzianko - znów zawiązali mi oczy, poprowadzili po jakichś dołach i kiedy znowu pozwolili patrzyć, okazało się, że otaczają mnie znajomi i przyjaciele, z którymi przez ostatni rok tak bardzo tęskniłam! Cudna niespodzianka! A po czułych powitaniach owi bliscy mi ludzie oznajmili, że teraz będą do mnie strzelać. Za to, że wyjechałam...

Jak powiedzieli, tak też zrobili. Pierwszy raz w życiu grałam w paintball i bardzo mi się podobało. Dostać żółtą farbą między oczy (na szczęście chronione goglami) - bezcenne. Skradanie się do bazy przeciwnika**, przedzieranie się przez chaszcze, a nade wszystko strzelanie do Czerwonych - bezcenne. Tacy Przyjaciele, Siostra, Facet - brak słów wręcz. Bezcenni. Poza tym, że świetnie się bawiłam zarówno podczas samej gry, jak i podczas ogniska które nastąpiło później, byłam niesamowicie wzruszona. Nie ma to jak wrócić do domu i zastać takie powitanie. Dziękuję!



P.S. Zdjęcia dokleję, jak je wreszcie zdobędę.



* słuszne - Grzeniowi gratulujemy opanowania i umiejętności bezgłośnego oddychania
**  Albo się nie skradanie. Jak mi się skończyły kulki, to po prostu poszłam do bazy Czerwonych i spytałam, czy nie oddadzą mi flagi. Nie wiedzieć czemu, nie chcieli pozytywnie rozpatrzyć mojej prośby...

piątek, 10 czerwca 2011

Queen's Brithday



Tak, wiem, minął miesiąc. Bez zbędnego więc przedłużania przechodzę do mocno zaległego opisu Urodzin Królowej (która de facto ma urodziny w styczniu czy lutym, ale wtedy jest zimno i ble i dlatego Holendrzy się bawią na konto jej babci czy prababci).


Bardzo chciałam jeszcze przed wyjazdem z Holandii zaliczyć element folkloru zwany Queen's Birthday. Jest to dzień, kiedy Holendrzy znów na pomarańczowo (oraz w kolorach flagi, jak ktoś lubi urozmaicenia) wychodzą na ulice i się bawią. Albo sprzedają - wtedy każdy może stanąć gdziekolwiek (byle nie tamować ruchu) i sprzedawać co mu się żywnie podoba (no, może broń, narkotyki itp. to przesada, ale niewielka). My (bo Maciek specjalnie przyjechał dzień wcześniej) wzięliśmy Zsofi i za radą tubylców udaliśmy się do Utrechtu na spotkanie przygody oraz Tima i jego dziewczyny Frużi (pisze się to po węgiersku nieco inaczej, ale nie mam pojęcia jak, serwuję więc wersję fonetyczną). I się nie rozczarowaliśmy. Był to pełen radości dzień, z kreatywnym ozdabianiem ciał na wiadomy kolor, piciem wina nad kanałem i pozdrawianiem przepływających tymże kanałem ludzi na łodziach, w kajakach i innych jednostkach pływających. W pewnym momencie nawet zacieśnialiśmy z nimi więzi, pytając czy nie widzieli zagubionego Dżonego Depa. Nie widzieli, ale pytanie zadane we właściwy sposób wywołało uśmiech na i tak już uśmiechniętych twarzach, a o to przecież chodziło. Ostatni dzień pobytu w Holandii wspominam więc arcyprzyjemnie i polecam doświadczenie Dnia Królowej (30 kwietnia) każdemu, kto się wybiera do kraju wiatraka.

wtorek, 10 maja 2011

bociuś! Czyli znów w domu...

Tak, tak, jestem z powrotem! Nie zamierzam jednak w związku z tym ani zmieniać nazwy bloga ani przestawać pisać - w końcu jakby się tak od filozoficznej (albo pseudofilozoficznej) strony zastanowić, to każdego dnia przekraczamy jakąś granicę. Choćby tę wyznaczoną przez datę. Dlatego zostaje jak jest - mam nadzieję, że tematów mi nie zabraknie. A jeśli stwierdzicie, że to jednak głupi pomysł i o Polsce nie piszę tak fajnie jak o Holandii, to dajcie znać w komentarzach.

Mam trochę do napisania o ostatnich chwilach w Tilburgu, jednak trochę nie mam czasu - właśnie jestem w trakcie rozpakowywania się w nowym mieszkanku. Za to poczęstuję drogich czytelników swego rodzaju mix'em z 65 postów niniejszego bloga - zmiksował Piotrek K., którego poczucie humoru podziwiam od kiedy go znam. Dobrej zabawy!

No i robi się coraz poważniej - kupiłam bilety. A jak się trochę prześpię po tej dobie pełnej wrażeń, to napiszę więcej. Na razie jednak mam pełne ręce roboty, wszystko jest nowe i czeka na poznanie przez Agatę z Polski. Czasem wymieniamy się z Jeanette - nie będę robić wszystkiego sama. Wsiadłam więc, nacisnęłam pedały i... wpadłam na ścianę.  Chwilami mam wrażenie, że jest mi tu za dobrze. Dzisiaj na przykład pierwszy raz w życiu pełłam ogródek. W innych grupach pewnie też są sympatyczne
osoby, ale... no właśnie, nie tego chciałam.

Biorę się za czasowniki, bo mi jeszcze trochę zostało do jutra... Niesamowicie sympatyczna sprawa taki drugi Polak (w tym przypadku Polka) na obczyźnie... I w ramach tej nauki uparła się nauczyć mnie słów znanej szanty o nietrzeźwym żeglarzu. Przyjęcie urodzinowe w każdym razie się udało. Niestety, ostatnio nie miałam aparatu, kiedy widziałam psa w przyczepce z boku roweru, ale nauczę się mieć go zawsze przy sobie. Gdyby jednak w Chinach czy na Kubie obalono komunizm, to raczej zwróciłabym na

to uwagę. Widząc, jak rozwija się technika i umiejętności człowieka, sądzę, że kiedyś to nastąpi. Do tego jeszcze na rynku zajęła miejsca orkiestra dęta i jak zadęła..! Na przedmieściu, w mieście i na kompletnej wsi - wszędzie. Pomyślałam wtedy, że piękno bywa trudne i połączone z cierpieniem.

Pewnego dnia, odczuwając samotność mocniej niż na ogół, wynurzyłam się spod pokładu w momencie, kiedy spadał żagiel. Przeżyłam swoją pierwszą wizytę z dzieckiem u lekarza - i to po angielsku! Mój akcent pozostawia jednak wiele do życzenia, więc ostatecznie powiedziałam, że chcę się rozmnażać (breed), ale tu się nie da. Obawiam się, że jeśli by mi zaproponowano miejsce na promie kosmicznym, to też bym na niego wsiadła. W każdym razie jako nagrodę pocieszenia dostałam pluszowego kwiatka i

zrobiło mi się miło.

Plecak spakowany, jedzenie prawie przygotowane, życzenia miłych wakacji wysłuchane. Robię więc za co-pilota, co samo w sobie jest przygodą. Jestem pod coraz większym wrażeniem południowych Francuzów - niemal wszystkie literki oraz znaki przestankowe są poprzestawiane. Chwyciłam więc dawno niewidziany instrument i zagrałam oraz zaśpiewałam jedyną piosenkę po angielsku, którą znam na pamięć. Za to na sławetny most weszłyśmy wszystkie, żeby oddać do naprawy samochód i połazić po miasteczku.

Niemniej, sugeruję jednak GPS, jeśli ktoś chciałby gdzieś kiedyś ze mną jechać.

Dziwne jest życie i dziwny jest świat - pełen trudnych wyborów i rozdarć, kiedy już tych wyborów dokonamy. W ogóle prezenty to fajna rzecz, nie sądzicie? Ale jeśli skutki spożywcze utrzymają się dłużej, czeka nas przejście na zupkę z papierka. Poznawałam wtedy sposób funkcjonowania podopiecznych i pracowników, bo kto w dzisiejszym zwariowanym świecie nie goni za sławą? Że jednak w karmę nie wierzę, to znowu uruchomiłam gorącą linię Gat-święty Antoni. Dużo śmiechu przy tym było, a ja zaliczyłam

kolejne dwa "pierwsze razy". No i ta szarość za oknem - a nuż uda mi się jednak nie zardzewieć..? I wszyscy razem: DZIĘ-KU-JE-MY!

Poza błędami jednak artykulik jest sympatyczny, pokazuje mnie w miłym świetle i raczej zachęca do zaproszenia au pair. Na przymierzenie luksusowej sukni (złota z czarną koronką - cudo!) zabrakło mi jednak energii. To czas, kiedy można pogadać ze Świętymi i puścić oko zaświatom. I jakie wnioski można wyciągnąć z tego bólu obecnego czy przewidywanego? Otóż okazało się, że "pić wódkę" oznacza nieco co innego w Holandii i u nas. Cała ta sytuacja - chociaż oczywiście bardzo skomercjalizowana - ma

też jeszcze jeden plus. Oczywiście, mowa o Świętym Mikołaju, znaczy Sinter Klaasie.

Życie to jest bycie szczęśliwym. Ja rozumiem, że jak jest zbyt cukierkowo, to może się człowiekowi znudzić. Robię więc permanentny i na dłuższą metę cholernie niewygodny szpagat. Szczęście w nieszczęściu - choć może egoistyczne - że w tej samej sytuacji znalazło się wielu innych Polaków - w środku nocy, w Wigilię, wzięli i przyjechali tę jakąś niesamowitą liczbę kilometrów tylko po to, żebyśmy mogły spędzić Święta razem! Dzisiaj, kiedy człowiek jest nieco mniej szczęśliwy usłyszałam jakieś

niepokojące dźwięki z dołu. Teraz więc czekam na imprezę 1 marca - tutejszy Dzień Kobiet. A w dzień patrzę na ogródek, w którym już jakieś dwa tygodnie temu zakwitło mnóstwo krokusów. A nawet - o zgrozo! - w kościele. Przybytek ten w moim osobistym rankingu wyprzedził nawet Euro Disneyland. Co jest - oczywiście - bardzo miłe, ale też wiąże się z pewnym dylematem... W koszyku pod wózkiem Noeme w pewnym momencie były cztery małpki jednocześnie! Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko dziękować
Bogu, że postawił na mojej drodze takich cudownych ludzi.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Szukając jaj...

Tutejsze tradycje wielkanocne - podobnie jak podejście do życia i świąt - różnią się nieco od tych naszych rodzimych. Nikt tu się jakoś strasznie nie przejmuje wiosennymi porządkami, panie domu nie szaleją specjalnie w kuchni i nawet w holenderskim Kościele nie ma tradycji święcenia pokarmów. Śmigusa-Dyngusa też nie uświadczysz. No, może z wyjątkiem tego roku, ale przy temperaturze ok 30 stopni w słońcu, dzieciaki polewają się wodą niezależnie od daty... Jedno jednak się zgadza: tutaj też maluje się pisanki. Potem się je chowa w nocy z soboty na niedzielę, a rano dzieciaki szukają. Annique miała z tym mnóstwo zabawy! Ja zresztą też - pierwszy raz w życiu zrobiłam wydmuszkę i jestem z tego naprawdę bardzo dumna...

Święta spędziliśmy w powiększonym gronie - w ubiegłą środę przyjechała Zsofi - Węgierka, która mnie zastąpi jak już wyjadę (świetna dziewczyna), oraz rodzina dziewczynek z Niemiec. Było więc wesoło i sympatycznie, chociaż oczywiście brakowało mi naszych, polskich Świąt. Tak sobie myślę, że jeśli tylko będę miała na to wpływ, nigdy już nie będę spędzać żadnych świąt poza Polską...


wtorek, 19 kwietnia 2011

Rzuć ręką, czyli wycieczka pożegnalna do Antwerpii...

Czy ja już pisałam, że kocham Jeannette? I dziewczynki, oczywiście, też? Nie? To piszę właśnie. Naprawdę nie mogłam trafić na lepszą rodzinę, w której mogłabym aupairować. A co piękne - one wszystkie też mnie kochają. Wyraz temu J. postanowiła dać zabierając nas wszystkie na pożegnalną wycieczkę do Antwerpii. Jejuńciu, jakie to piękne miasto!

Nazwa Antwerpia wywodzi się z dwóch słów hand (ręka) i werpen (rzucać). Legenda głosi, że kiedyś u wejścia do portu na rzece Skaldzie stał sobie olbrzym i pobierał opłatę za cumowanie. Każdemu, kto nie chciał zapłacić odcinał prawą rękę, do czasu, kiedy bohater Brabo zrobił coś takiego olbrzymowi i jego ogromną dłoń wrzucił do rzeki. No i mamy Antwerpię - miasto, w którym przepiękne, stare budynki zachwycają oko, a nowe też jakoś tego oka nie rażą. Na ogół. Miasto pełne przeuroczych kafejek i restauracji, z przepiękną wielostylową katedrą i wielką populacją ortodoksyjnych Żydów. Obawiam się, że kiedy zobaczyłam pierwszego przedstawiciela tej religii, nastoletniego młodzieńca z pejsami, w czarnym płaszczu i kapeluszu, gapiłam się na niego straszliwie. Za to z zachwytem. Przy kolejnych takich spotkaniach, których było niespodziewanie wiele zachowywałam się już dużo uprzejmiej.

W związku z tym, że cały wyjazd był prezentem dla mnie, Jeannette robiła bardzo dużo rzeczy, które normalnie robiłabym ja. I nawet dostałam śniadanie do łóżka! Przez cały czas czułam się wyróżniona, trochę jak królowa. Pięknie było i spacerować po prostu po mieście i pić kawę przy katedrze i leżeć na plaży leniąc się niemiłosiernie... A w ogóle cudownie było pójść na Mszę Świętą w Palmową Niedzielę do katedry razem z tymi moimi kobietami. Nie myślałam, że będą chciały mi towarzyszyć, a tu taka niespodzianka! Jeannette sama to zaproponowała! Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko dziękować Bogu, że postawił na mojej drodze takich cudownych ludzi.

środa, 13 kwietnia 2011

Z wizytą u protoplastów :)

W ubiegłą sobotę zrobiłyśmy sobie przecudną wycieczkę do Apenheul - parku, w którym małpy żyją sobie na wolności. Genialne miejsce! Najróżniejsze rodzaje małp i małpek z różnych zakątków świata rzeczywiście chodziły sobie wolno, a niektóre nawet właziły ludziom na głowy i inne części ciała. Oraz do wózków - bo już wiedzą że tam bywa jedzenie. W koszyku pod wózkiem Noeme w pewnym momencie były cztery małpki jednocześnie! To było super. Oczywiście te bardziej niebezpieczne - jak na przykład orangutany i goryle - też chodziły wolno, ale jednak od ludzi było odgrodzone wodą.

Najpiękniejszy widok stanowiły mamy małpy z noworodkami małpkami przyczepionymi do ich brzuchów - i orangutanica z dzieciaczkiem (który to dzieciaczek - choć przyczepiony - potrafił też chodzić sam) i dwie gorylice i dwie lemurki (czy lemurzyce?) z takimi zupełnie małymi i chyba nie chodzącymi jeszcze samodzielnie małpuniami. Z tymi lemurkami to w ogóle miałyśmy szczęście, bo wychodziłyśmy na samiutkim końcu, kiedy w parku było już niewielu ludzi, więc zwierzaki z Madagaskaru nie bały się nas i podeszły bardzo blisko, a jedna (właśnie matka z dzieckiem) nawet pozowała Jeannette do zdjęcia - ależ to było zabawne!

Coś, co wyniosłam z tej wycieczki - poza nowym cudownym doświadczeniem - to chęć posiadania takiego zwierzątka w domu. W Polsce to legalne, i dobrze. Pewnie jeszcze nie teraz, ale taka małpka pokojowa musi być naprawdę fajnym kompanem. A na 100% bardzo zabawnym!

piątek, 1 kwietnia 2011

Au pair roku...

Spotkał mnie dziś ogromny zaszczyt - dowiedziałam się, że zostałam wybrana na au pair roku! Nie uważam, żebym jakoś szczególnie zasłużyła na ten tytuł, jednak jury konkursu ma inne zdanie. Co jest - oczywiście - bardzo miłe, ale też wiąże się z pewnym dylematem...
Do obowiązków oraz przywilejów takiej au pair należy bowiem podpisanie kontraktu na następny rok - tym razem nie z konkretną rodziną, tylko z agencją - oraz jeżdżenie po różnych miejscach na świecie do różnych au pair i prowadzenie czegoś w rodzaju szkoleń (do czego wcześniej sama mam zostać przeszkolona). W związku z tym w ciągu następnego roku miałabym odwiedzić 9 różnych krajów - za darmo, a wręcz mieliby mi za to zapłacić! No i wiązałoby się to z kolejnym rokiem, kiedy na pobyt w Polsce mam tylko 2 tygodnie. To znaczy - przyjadę na Święta. Ale za to jak wzbogaci się ten blog! Będę w USA, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Włoszech, Francji i wielu, wileu innych miejscach... Wreszcie pojadę do Szwajcarii - zawsze o tym marzyłam! I nawet trochę czasu mam spędzić na Islandii - może się nauczę wymawiać te obrzydliwe nazwy wulkanów i innych parków narodowych... Ech, czeka mnie naprawdę ekscytujące kolejnych 12 miesięcy :) I to wszystko znów dzięki Jeannette, która wysłała moje zgłoszenie (oczywiście, au pair nie mogą same zgłaszać się do konkursu - musi to zrobić zadowolona rodzina goszcząca). Cudowna kobieta!


Strasznie się zdziwiłam, kiedy się okazało, że w Holandii też obchodzi się Prima Aprilis - myślałam, że to raczej polski zwyczaj - a to nieprawda. Jak łatwo się domyślić, wszystko co powyżej (poza marzeniami o podróżach oraz stwierdzeniem, że Jeannette jest cudowna) jest żartem, bujdą na resorach i wytworem mojej wyobraźni. Nawet zresztą, gdyby cała ta propozycja była prawdą - i tak wracam do Polski na początku maja! Nie ma innej opcji, bo tęsknię straszliwie. A obce kraje poodwiedzam kiedy indziej i bardziej na raty. I w dodatku nie sama - taki jest plan :)

czwartek, 31 marca 2011

Bo zawsze można znaleźć coś ciekawego pod kuprem wielkiego ptaka...

No właśnie - my znaleźliśmy na przykład mnóstwo emocji w tej jeździe prawie całkiem po ciemku... Ale po kolei. Dzięki dobroci i zrozumieniu Jeannette, mogłam wybrać się z Mężczyzną mojego życia do parku rozrywki pt. Efteling. Przybytek ten w moim osobistym rankingu wyprzedził nawet Euro Disneyland. Jest po prostu niesamowity! Atrakcje oczywiście dla ludzi w każdym wieku (my spędziliśmy najwięcej czasu na klimatycznych roller coasterach), a do tego wykonane z niesamowitą dbałością o szczegóły. Najbardziej podobał nam się Latający Holender - właśnie za dopracowanie atrakcji do maximum. Przygodę można było przeżyć nie tylko w związku z szaloną jazdą wagonikiem, ale też dlatego, że muzyka, dekoracje oraz nawet zapachy (np. mgła i zapach stęchlizny) były genialnie dopasowane do siebie nawzajem. To trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć. My w każdym razie byliśmy zachwyceni.

Poza Latającym Holendrem zachwycił nas też ten tytułowy ptak - znajdował się bowiem w części parku przeznaczonej dla nieco młodszych gości. Weszliśmy więc pod orli kuper tylko z ciekawości, nastawieni na jakąś przyjemną acz nie bardzo emocjonującą atrakcję. Błąd. Było bowiem bardzo niesamowicie - dreszczyk tym większy, gdyż nie widzieliśmy zupełnie dokąd jedziemy - 95% przejażdżki odbywało się bowiem w całkowitej ciemności. Dopiero pod koniec wjechaliśmy do sali oświetlonej na kolorowo, jak do krainy cudów.

Inną atrakcją, która zdecydowanie zasługiwała na uwagę była Fatamorgana - miejsce, gdzie można w jednej chwili przenieść się na Bliski Wschód - posłuchać pokrzykiwań Arabów na targu, obejrzeć taniec brzucha, uciekać przed krokodylem i uniknąć zastrzelenia przez straże. I to wszystko wykonane też z tak niesamowitą dbałością o szczegóły, że podczas tej kilkunastominutowej przejażdżki łodzią usta nam się z podziwu nie zamykały.

Efteling został więc wpisany na listę moich ulubionych miejsc na ziemi - zwłaszcza w słoneczny poniedziałek, kiedy poza wszystkim innym zachwyca również pogoda oraz brak kolejek. Nie opisuję oczywiście wszystkich atrakcji - jakbym dopuściła się jakiegoś habniebnego niedopowiedzenia, to może Maciek w komentarzu coś dopisze. A jeśli ktoś miałby ochotę dowiedzieć się w ogóle więcej, to zapraszam tu.

środa, 9 marca 2011

Ach, co to był za karnawał!

Faktycznie - czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. Tutaj karnawał trwa tylko od ostatniej soboty przed Środą Popielcową do wtorku, czyli do naszych Ostatków. Niby krótko, ale za to jak intensywnie! No i tylko na południu kraju, które to Południe jest wybitnie katolickie w porównaniu z resztą Holandii. A tutaj karnawał jest (znaczy był - do wczoraj) wszędzie - w szkołach i przedszkolach, w sklepach (niemal wszędzie można było dostać stroje karnawałowe lub ich elementy przed karnawałem, a niektóre sklepy z okazji świętowania były przez tych kilka dni pozamykane), na ulicach, w domach i, przede wszystkim, na ludziach. A nawet - o zgrozo! - w kościele. Ale po kolei...

Tutaj, znaczy w Brabancji Północnej i jeszcze kilku południowych prowincjach, od kilku już tygodni można było dostrzec przygotwania do karnawału - wieszaki w charakterystycznych sklepach pełne strojów Hiszpanek, Indian, wampirów i takich tam, peruk, kapeluszy, piórek, opasek, farb do twarzy i rekwizytów, ulice przystrojone i maski, serpentyny i baloniki w oknach domów. Ja miałam okazję uczestniczyć w dwóch imprezach karnawałowych - jedna w 't Dijkje z Noeme, druga - w centrum miasta. W daycare Noeme było super, bo wszyscy tańczyli z chorymi dzieciakami, była orkiestra i generalnie zabawa na całego. Rodzice też poprzebierani, co mnie ucieszyło, bo nie tylko ja dziwnie wyglądałam... Tak mnie pozytywnie te poranne tańce nastroiły, że po wyjściu z imprezy poszłam jeszcze - ciągle w przebraniu - na spacer do lasu i tańczyłam na leśnych ścieżkach w rytm muzyki płynącej ze słuchawek. Zarówno psy jak i ich właściciele byli zdziwieni ;)

Parada w centrum miasta natomiast nieco mnie rozczarowała... Oczywiście, widok tłumu przebierańców najpierw w pociągu a potem na ulicach jest niesamowity - bo przebierali się wszyscy, bez względu na wiek, płeć czy status społeczny. I niektórzy zadziwiali swoją kreatywnością. Niestety, po prawie dwóch godzinach patrzenia na chodzących w tę i z powrotem przebierańców i oczekiwania na paradę stwierdziłam że mam dość. Może nie byłoby tak źle, gdyby nie fakt, że tuż przy miejscu, w którym stałyśmy grały dwie orkiestry i głośniki z pobliskiego pubu. I każde z nich grało co innego. Mnie na ogół męczy kakofonia, choć jakimś szczególnym melomanem, a tym bardziej muzykiem nie jestem. Co mnie zdziwiło, to to, że tym grającym chyba w ogóle to nie przeszkadzało, a przecież chyba wszyscy muzycy, jakich znam raczej upierają się przy harmonii oraz melodyce (czy melodyjności?) otaczających ich dźwięków. Doświadczywszy więc zarówno optycznie jak i słuchowo brabanckiego pomysłu na wspólny karnawał, udałam się na przesympatyczny, około 8-kilometrowy spacer do domu. Ach, ta cisza była wspaniała!

I jeszcze na koniec coś, co wzbudziło we mnie przerażenie oraz ulgę że na coś takiego osobiście nie trafiłam: otóż podobno w karnawałową niedzielę w jednym z kościołów tutaj odbywa się tzw. "Msza karnawałowa" - ludzie przychodzą poprzebierani, a ksiądz zamiast stuły ma pod ornatem kolorowy szalik. A zamiast pieśni puszczane są wesołe ludowe piosenki. I po co..?

No chyba pobiłam rekord...

No chyba właśnie - to już prawie miesiąc, kiedy nie pisałam. A przecież wena się zdarzała i nawet mam niejeden temat! Tylko czas jakby przyspieszył i w tym wszystkim jakoś nie mogłam się wziąć za bloga. Nawet mimo wspaniałego maila od Agi, w którym przywróciła mi ochotę do blogowej twórczości. No bo rzeczywiście - widok z mojego okna jest inny niż z jakiegokolwiek warszawskiego, a ja chyba nigdy nie opisywałam, jak tutaj wygląda...

Otóż widok z mojego okna jest niesamowity - zwłaszcza w bezchmurną noc. Mieszkając bowiem na poddaszu pod pochyłym dachem, mam możliwość patrzeć w gwiazdy kiedy zasypiam. A w dzień patrzę na ogródek, w którym już jakieś dwa tygodnie temu zakwitło mnóstwo krokusów. W ogóle krokusy i przebiśniegi tutaj królują ostatnimi czasy. Wiosnę mamy na całego, ptaki śiewają, bazie na wierzbach też zaczynają cieszyć oko, a kaczki znów przychodzą w odwiedziny do sąsiadów. W doniczkach za to szaleją hiacynty i paaachną! U mnie w pokoju jest takich pięć - prezent od Jeannette. W ramach podziękowania za zwiększoną pomoc w czasie, kiedy miała jakieś pandemonium w pracy i musiała dłużej zostawać oraz pracować w domu też. To niesamowite uczucie, kiedy pracodawca nie dość, że docenia to, co robisz, to jeszcze jest twoim przyjacielem. A Jeannette jest. I docenia. No, ale ona jest pracodawcą wyjątkowego rodzaju... No i twierdzi że jakoś nie chce jej się nawet myśleć o maju. Chowa się jak żółw w skorupę i nie życzy sobie słyszeć o moim wyjeździe. Mimo jednak swojej niechęci do tego tematu, zaczyna się powoli rozglądać za kimś na moje miejsce, ja mam opracować serię porad i spostrzeżeń na temat pracy z Noeme, co mogłoby ułatwić mojej następczyni pierwsze chwile tutaj. Bardzo chętnie to zresztą zrobię. A najchętniej to byśmy tak to zorganizowały, żeby nowa au pair przyjechała, kiedy ja jeszcze jestem - myślę, że to by mogło być łatwiejsze dla wszystkich...

poniedziałek, 14 lutego 2011

Walentynki inne niż wszystkie..?

No właśnie - człowiek jak nie ma z kim świętować to się wkurza na wszechobecne serduszka, specjalne menu walentynkowe i tłok w kawiarniach... Chociaż nie, jak ma z kim, to też się może wkurzać. W każdym razie nie spodziewałabym się wcześniej, że pierwszy 14 lutego, kiedy na FB mam informację "is in reltionship..." będę spędzać właśnie sama. Kurczę no...

Prawda jest taka, że trochę jęczę, bo tęsknota coraz bardziej daje mi się we znaki. Jednak początkowy pomysł 9 miesięcy nie był taki głupi. Jeannette mówi, że to jeszcze dużo czasu do maja i że wcale nie chce o tym myśleć. A ja myślę, cóż poradzić. I z coraz większym utęsknieniem myślę, chociaż doceniam wszystko, co ona robi, żebym się tu dobrze czuła. Tyle że mi się już nie chce tutaj nic nowego zaczynać - skoro zaraz wyjeżdżam, lekcje angielskiego się skończyły, ducz się skończy za miesiąc i tak generalnie wszystko się kończy i nudno trochę w ogóle. Dlatego też ostatnio nic nie piszę na blogu - bo niby o czym, skoro całe dnie siedzę w domu i - poza pracą - staram się zabić kolejny dzień grając w The Sims albo oglądając amerykańskie seriale przez internet?

Dobrym sposobem jest czekanie na jakieś bliższe wydarzenia, niż to utęsknione. Teraz więc czekam na imprezę 1 marca - tutejszy Dzień Kobiet. Mam wejściówkę do WIjkcentrum, gdzie na Panie czekać będzie fryzjer, masażystka, manikiurzystka i kto tam jeszcze, oraz lunch i towarzystwo innych kobiet - strasznie jestem ciekawa. A kobiety, z którymi chodzę na kurs są bardzo sympatyczne, więc chętnie spędzę z nimi trochę czasu poza lekcją. Potem będzie tutaj karnawał (w Holandii to tylko ostatni tydzień przed Wielkim Postem) i muszę wymyślić jakieś przebranie. Potem przyjedzie Maciek, a w połowie kwietnia wybieramy się z Jeannette i z dziewczynkami do Paryża na weekend. Później będą Święta, a później - witaj znów Polsko..! Czyli, jak się tak zastanowić - nie wygląda to najgorzej :)

poniedziałek, 7 lutego 2011

z młynkiem na złodzieja, czyli gata wyobraźnia bogata...

Ubiegły weekend znów spędziłam głównie bez moich dziewczyn, bo w sobotę rano pojechały do dziadków i wróciły wieczorem. Zdążyłyśmy jednak zjeść bardziej uroczyste śniadanie - ze względu na św. Agatę - i generalnie zauważyć solenizantkę. Dzień ten okazal się dużo sympatyczniejszy niż się spodziewałam - spędziłam go z dwiema koleżankami na żywo i z ukochanym (śpiewającym "Sto lat" w dodatku w towarzystwie chórku) zdalnie oraz dostałam mnóstwo życzeń, za które niniejszym bardzo dziękuję!

Noc samotna w dużym domu nie jest co prawda tak przerażająca, jak schodzenie z gór po zmroku, jednak przy mojej wyobraźni... No właśnie, idąc spać po północy, usłyszałam jakieś niepokojące dźwięki z dołu. Dodawszy do nich świadomość, że ostatnio w okolicy pojawili się włamywacze i że przed domem nie stoi samochód - co pozwala przypuszczać, że jeśli nawet jest ktoś w domu, to tych ktosiów jest mniej niż zwykle... Przestraszyłam się więc nieco, że mam towarzystwo i to raczej mało sympatyczne. Do salonu bałam się zejść, zwłaszcza nieuzbrojona. Skąd jednak wziąć broń jakąś w generalnie pokojowo nastawionym domostwie? Dokonałam szybkiego przeglądu najcięższych przedmiotów, do jakich miałam dostęp i wybór mój padł na poręczny i dość ciężki młynek do pieprzu, który dostałam od rodziców Jeannette na mikołajki. Nie pobiegłam z nim od razu na dół, bo młynek młynkiem, ale jakoś specjalnie silna i odważna to się nie czułam. Dopiero kiedy długo nie mogłam usnąć w obawie, że potencjalny złodziej na salonie nie poprzestanie i może mnie nawiedzić na moim poddaszu oraz wziąć sobie komputer (bez którego życia tutaj nawet nie zamierzam sobie wyobrażać), postanowiłam zrobić przegląd domu i sprawdzić, czy nic nie zginęło oraz czy aby na pewno jestem sama. Doprawdy, zabawnie musiałam wyglądać wchodząc ostrożnie do wszystkich po kolei pomieszczeń i zaglądając do wszystkich szaf z narzędziem kuchennym przygotowanym do zadania błyskawicznego ciosu, gdyby tylko zaszła taka potrzeba!

Na szczęście okazało się, że tylko moja wyobraźnia (która chwilami naprawdę przesadza) płata mi figle i mogę spokojnie iść spać, co też uczyniłam. Nie pamiętam, co mi się potem śniło, ale dużo bym dała, żeby sobie przypomnieć - musiało to być coś bardzo ciekawego!

wtorek, 25 stycznia 2011

A u nas zima ale wiosna chociaż zima, czyli post o pogodzie - żeby coś napisać...

No właśnie - to skomplikowane, jak to tutaj u mnie jest. Według ostatnich doniesień, w Warszawie znów się zabieliło i ochłodziło, śnieg leży na ulicach jak na styczeń przystało... A tutaj na wierzbach pojawiły się bazie, świeci słońce, o ile tylko nie pada deszcz, a noszenie wiosennej nowej kurtki jest całkowicie usprawiedliwione. W styczniu. Co prawda, Jeannette, która pojechała w ubiegły czwartek z Annique na Curacao (Karaiby, dla niewtajemniczonych w arkana geograficzne), cieszy się trzydziestopniowym upałem i błekitną wodą - no, ale tam o tej porze roku to normalne. A tutaj nie. Czyli zima, ale wiosna...
I jeszcze wczoraj i w weekend ta wiosna genialnie korespondowała z moim stanem ducha. Tak to chyba jest, że akurat wiosenna pogoda stanowi najlepsze tło dla człowieka szczęśliwego (bo w parze). Dzisiaj, kiedy człowiek jest nieco mniej szczęśliwy (bo para uleciała samolotem w stronę Polski) - śnieg, zawieje i ogólnie obrzydliwa pogoda byłyby jakoś bardziej odpowiednie. A tu jak na złość świeci słońce i zdaje się nabijać z wszelkich ludzkich problemów. A może stara się w ten sposób pocieszyć..? Może stara się pokazać, że zobacz - już wiosna, a w maju wracasz... Może...

wtorek, 11 stycznia 2011

Wigilia inna niż wszystkie cz.2.

Zgodnie z obietnicą - oto druga część sprawozdania z niezwykłej Wigilii.

Otóż moja Siostra, kiedy tylko dowiedziała się, że nie przylecę samolotem, najpierw wyszukała dogodne połączenie (w tym samym czasie to samo robił Taki Jeden), a kiedy już jej się to udało, ściągnęła znajomego z samochodem i wyruszyli po mnie do Berlina! Niewyobrażalne - w środku nocy, w Wigilię, wzięli i przyjechali tę jakąś niesamowitą liczbę kilometrów tylko po to, żebyśmy mogły spędzić Święta razem..!

W związku z tym, że w sytuacji podobnej do mojej znalazło się wielu innych Polaków, razem z nami do Warszawy jechało dwóch bardzo sympatycznych panów (bo tyle mieliśmy miejsc w samochodzie). Kiedy do domu dotarliśmy koło 3 nad ranem, udało nam się ich namówić na wstąpienie do nas na chwilę i pokrzepienie się przed dalszą podróżą (zmierzali bowiem do Chełma). W ten oto sposób wreszcie - chociaż w dość niezwykłych warunkach i o jeszcze bardziej niezwykłej porze - mieliśmy wędrowców pasujących do tradycyjnie pustego nakrycia (dwóch nakryć) na wigilijnym stole. Tych Świąt na pewno nie zapomnę nigdy, nigdy.

Kocham moją Siostrę! Gdyby nie ona i Paweł, nasze Święta byłyby bardzo smutne. A tak, to na kolację Wigilijną spóźniłam się tylko kilka godzin i to jeszcze w towarzystwie. Nie wiem, czy sąsiedzi też tak się cieszyli jak my - zwłaszcza ta kolęda o czwartej nad ranem mogła im się średnio podobać, ale może twardo spali po sytym posiłku wigilijnym...

środa, 5 stycznia 2011

Wigilia inna niż wszystkie cz.1.

Czego jak czego, ale takiej Wigilii nie przewidziałam - poprzedzona zdenerwowaniem i łzami wielu osób, nadeszła jak zwykle - 24. grudnia. Dzień spędziłam w pociągach, wiaczór w samochodzie, a w domu i w ramionach mamy stęsknionej równie bardzo jak ja - około 3 nad ranem dnia następnego. Ale po kolei...

Kiedy przypomnę sobie emocje towarzyszące otrzymaniu w czwartek na lotnisku pod Brukselą informacji, że loty są odwołane do niedzieli, jeszcze się trzęsę. Pewną rozpacz i niedowierzanie przysłoniła całkowita pewność, że nie ma takiej opcji, żebym wróciła do Tilburga i zrezygnowała z dotarcia do Warszawy choćby na kawałek Świąt. Szczęście w nieszczęściu - choć może egoistyczne - że w tej samej sytuacji znalazło się wielu innych Polaków, którzy mieli lecieć tym samym lotem co ja. I jeszcze poprzednim odwołanym. W kupie raźniej, jak mówi stare przysłowie - w kupie się więc znaleźliśmy najpierw na dworcu kolejowym w Brukseli i nie tylko ja byłam wdzięczna brukselskiej kolei za podstawienie ciepłego pociągu tylko po to, żebyśmy mogli się przespać w jako takich warunkach.

Dalszy etap podróży to pociąg Bruksela-Kolonia, który komfortowo (kiedy u nas tak się będzie podróżować..?) dowiózl nas do Niemiec. Fakt, że spóźnił się jakieś 20 minut czy pół godziny nie miał znaczenia, gdyż pociąg do Berlina, na który wszyscy chcieli zdążyć i tak nie przyjechał. Mieliśmy więc niecałą godzinę przerwy w Kolonii, którą to godzinę skwapliwie wykorzystałam na pokazanie nowym znajomym mojej ulubionej katedry (wychodzi się z dworca i jest katedra - polecam jak ktoś będzie miał tam przerwę na przesiadkę. Oddzielnie też polecam.) Godzinka minęła sympatycznie, wbiliśmy się do pociągu. Łatwo nie było, bo z rozkładu wypadły tego dnia już trzy takie Intercity - tłok łatwo więc sobie wyobrazić, chociaż ze "Słonecznym" pod koniec sezonu i tak nie może się równać.

Siedzenie wieeele godzin pod kibelkiem w luksusowym pociągu nie należy do przyjemności, zwłaszcza po ponad dobie prawie niespania. I słuchanie coraz to nowych komunikatów o coraz to większym opóźnieniu pociągu również. Patrzenie na przepiękny zimowy krajobraz byłoby przyjemniejsze, gdyby nie świadomość, że przez tę zimę z Wigilią człowiek się może pożegnać. Koniec końców, do Berlina dotarliśmy z 2,5 godzinnym opóźnieniem. Na ostatni pociąg do Warszawy nie zdążył nikt.

Dalsza część historii w następnym poście, bo jego bohaterowie na oddzielny post zasługują :)