wtorek, 20 lipca 2010

ach, ta atmosfera...

W maju całe centrum Tilburga na jeden weekend zamieniało się w jeden wielki pchli targ - świetne przeżycie, jak już kiedyś pisałam. A teraz, przez 10 dni (od ubiegłego piątku do najbliższej niedzieli) zamieniło się w jeden wielki lunapark. Kurczę, nie wyobrażam sobie żeby na 10 dni zablokować centrum Warszawy po to, żeby ustawić wielkie karuzele, diabelskie młyny i rollercoastery. Prawda jednak, że Warszawa jest dużo większa od Tilburga i jest stolicą - w Amsterdamie pewnie też by tego nie zrobili. Cieszę się więc, że nie jestem w Amsterdamie.

Planowałam odwiedzić to ogromne wesołe miasteczko w ubiegłą niedzielę z koleżanką - nie mogłam się doczekać tego dnia. Niestety, koleżanka nie mogła przyjechać. Trochę mi to pokrzyżowało plany, bo pójście w takie miejsce samemu to coś zupełnie innego niż wspólna zabawa. Nic to - byłam zdeterminowana, bo takie wydarzenie ma miejsce tu tylko raz w roku i wszyscy mocno je zachwalają. Wsiadłam więc wieczorem (oczywiście, po zmroku atmosfera jest jeszcze lepsza niż w dzień) na rower i popedałowałam w kierunku centrum. Ciągle trochę smutna, że znów bez towarzystwa, wmieszałam się w tłum ludzi zmierzających w różnych kierunkach, przyglądających się tym, którzy pozwalali różnym maszynom robić ze sobą straszne rzeczy (w moim przypadku wystarczało często samo patrzenie na te megaszybkie karuzele trzęsące ludźmi w górę, dół, na boki i na ukos - normalnie i do góry nogami). Z czasem jednak zaczęłam chłonąć atmosferę imprezy wszystkimi zmysłami i pomyślałam, że to wcale nienajgorzej, że jestem tu sama. Weszłam do domu strachów, który mnie nieco rozczarował - nie liczyłam na to, że coś mnie tam przestraszy, ale bardzo lubię takie miejsca, od kiedy odwiedziłam 10 lat temu Disneyland pod Paryżem. Cóż, w Disneylandzie było to lepiej zrobione. Wrażenie z tutejszej straszącej atrakcji uratował na szczęście facet z piłą mechaniczną, któremu udało się mnie przestraszyć. Nie żałowałam więc wydanych na to €4.

Jako że kiedyś miałam całkiem niezłego cela, poszłam postrzelać do puszek - chyba wzrok mi się popsuł. W każdym razie jako nagrodę pocieszenia dostałam pluszowego kwiatka i zrobiło mi się miło. Wizyta w lunaparku bez waty cukrowej by się nie liczyła, więc kupiłam najmniejszą możliwą różowo-żółtą (rozmiar S był ogromny - boję się myśleć, jak wyglądały większe) i jeszcze mocniej poczułam tę atmosferę wesołego miasteczka. Zajadając więc przysmak dzieciństwa dotarłam do części w stylu retro - z wolnymi kolejkami, mało skomplikowanymi karuzelami i huśtawkami w kształcie statków. Tam podobało mi się najbardziej. Wsiadłam więc na staromodną latającą karuzelę i rozkoszowałam się przejażdżką z akompaniamentem w rytmie walca. Achhhh! Pięknie było. Rozumiem teraz już, dlaczego niektórzy ludzie przez cały rok zbierają kasę na tę imprezę (niestety, większość atrakcji jest dość droga). Ja na szczęście niekoniecznie chciałam korzystać z wszystkich tych machin i wystarczała mi rola widza, więc udało mi się nie przekroczyć mojego limitu. Sama zaś otoczka całego wydarzenia - smaki, zapachy, widoki i dźwięki - bezcenne.

3 komentarze:

  1. ja bym na większość pewnie nie wsiadła, za bardzo się boję;) ale tak jak napisałaś - smaki, zapachy, widoki i dźwięki bezcenne. ema1806

    OdpowiedzUsuń
  2. ja raz wsiadlam z kuzynem na taka karuzele co to do przodu do tyłu i do góry nogami i dziękuje- never again. A co zrobiłaś z rowerem w tym czasie?
    thx 4wishes :).filus

    OdpowiedzUsuń
  3. A rower w tym czasie przypięłam do znaku drogowego przy sklepie z ciuchami. Stał i na mnie grzecznie czekał - jak zwykle. Prawda jest jednak taka, że zawsze się zastanawiam, czy nie znajdzie sobie innego właściciela jak nie patrzę ;)

    OdpowiedzUsuń