Kolejność dzisiejszych postów właściwie powinna być odwrotna, jednak cóż - skoro autorka ma nie po kolei, to jej blog analogicznie - w końcu "jaki pan, taki kram", jak mawiał zawsze ze złośliwą intencją pewien Michał J. Post niniejszy ma być poświęcony mojej niedzieli, którą spędziłam wraz z inną au pair w urokliwym miasteczku o wdzięcznej nazwie 's Hertogenbosch. Zapewne ze względu na wdzięczną dźwięczność tej nazwy, Holendrzy używają skróconej wersji: Den Bosch, albo 's Bosch. Zaczynając jednak od początku, żeby nie pogubić siebie i Kochanych Czytelników:
Pewnego pięknego dnia jakiś tydzień temu, może nieco więcej, próbę kontaktu ze mną na trzy różne sposoby (via mail, facebook & skype - jak swoją drogą łatwo znaleźć człowieka w internecie...) podjęła pewna, jak się okazało, bardzo sympatyczna, Gruzinka. Maia jest au pair jak i ja, przyjechała do Holandii zaledwie dzień po mnie i cierpi na klasyczny przypadek "homesick" (o której to "chorobie" uprzedzają agencje pośredniczące zarówno rodzinę goszczącą, jak i au pair). Jestem nieco zdziwiona, że mnie ta przypadłość jakoś nie dopadła, pozostaje mi jednak tylko się z tego cieszyć. Maia czuła się więc bardzo samotna i jak tylko agencja przesłała jej kontakty do innych au pair w Holandii, zaczęła masowo wysyłać informacje o chęci zawarcia znajomości. U mnie trafiła na podatny grunt, bo ja ogólnie otwarta na ludzi jestem. No i jedno czego mi tutaj naprawdę i wręcz boleśnie brakuje, to przyjaciele. Albo chociaż ktoś w zbliżonym do mojego wieku, z kim można pójść na piwo czy na kawę i pogadać o czymś innym niż dzieci i plany na obiad. Oczywiście, z Jeanette mogę porozmawiać o wszystkim albo niemal wszystkim i Bogu dziękuję za to, że właśnie do niej trafiłam - ona jednak dobrze rozumie moją potrzebę relacji z rówieśnikami. Zdarza jej się nawet martwić, jeśli za dużo w moim wolnym czasie siedzę w domu i bardzo się cieszy jak idę na kawę do Beaty (Polki, o której pisałam wcześniej) albo Huijuan (Chinki z kursu ducza - o niej też chyba pisałam). Ja też się bardzo cieszę w każdej z tych sytuacji, bo obie są świetne. Obie jednak mają również rodziny i chociaż z każdą z nich mogę rozmawiać na różne tematy, to raczej trudno byłoby je namówić na całodniowy wypad do innego miasta, albo na wieczorne piwko. A specyficzna sytuacja bycia w kompletnie obcym kraju, daleko od bliskich, łączy. Ja przynajmniej mam perspektywę przyjechania do Polski we wrześniu i na Święta Bożego Narodzenia - Maia zobaczy swoją rodzinę pewnie za jakieś dwa lata. No i jej bliscy są dużo, dużo dalej niż moi... Nie zazdroszczę.
W każdym razie umówiłyśmy się na wspólne spędzenie niedzieli w miasteczku, do którego obie miałyśmy dobry dojazd, wspomnianym wyżej 's Bosch. Jejuńciu, jak mi się to miejsce podobało! Przepiękne kamieniczki, urokliwe knajpki i absolutnie cudowna katedra. A w dodatku trafiłyśmy na niedzielę handlową i na rynku stały kramy z różnościami. Maia bardzo lubi zakupy, więc zaopatrzyła się w dużo rozmaitych rzeczy - również w otwartych wówczas sklepach, a i ja nie pozostałam z pustymi rękami. Nie nabytki się jednak liczą, tylko atmosfera - urok dnia wolnego, wśród ludzi, w sympatycznym towarzystwie i chłonięcie tego wszystkiego wszystkimi zmysłami... Do tego jeszcze na rynku zajęła miejsca orkiestra dęta i jak zadęła..! Ach! Dzień był przeuroczy, Maia okazała się bardzo miła, zapewnia mnie też o wzajemności spostrzeżen - znajomość będzie więc podtrzymywana. W najbliższą niedzielę są jej urodziny i jadę ją odwiedzić w wiosce, w której mieszka. Muszę tylko wymyślić jakiś prezent. A, jako że w myśleniu jestem całkiem niezła (chociaż czasami), to raczej dam radę.
Więcej zdjęć i dźwięki w najbliższym czasie na chomiku - drzwi po lewej.
Rodzinka też za Tobą tęskni ale cieszy się że chodzisz uśmiechnięta i chyba szczęśliwa
OdpowiedzUsuńKocham Cię
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę,że jest Ci tam dobrze.My Cię tu obgadujemy!Mam nadzieję,że pieką Cię uszy:)Całuję!
OdpowiedzUsuń