poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Brzydki prosiak i ślimak w bucie, czyli jak to we Francji było... cz. 2 (zdjęcia wkleję później)

Dzień 4, niedziela: Przyzwyczajamy się do życia obozowego. Jeannette chce kupić dla mnie nowy namiot, ale w niedzielę to raczej trudne - muszę więc poczekać, wymyślając coraz to nowe sposoby wchodzenia i wychodzenia z tego zepsutego. To nawet całkiem ciekawe zajęcie. J. jest osobą towarzyską i ma mnóstwo znajomych w Marsylii - dziś odwiedza nas jedna z jej przyjaciółek z chłopakiem. On też - podobnie jak wcześniej pani w Chateau i Frederick - chwali się swoją znajomością polskiego. Tym razem jest to "żubrówka". Jestem pod coraz większym wrażeniem południowych Francuzów - czarujący ludzie!

Dzień 5, poniedziałek: Odnaleziona szczęśliwym zbiegiem okoliczności kuzynka Jeannette (okazało się, że owa Lizette razem z mężem i 4 dzieci mieszka dwa namioty od nas) wybiera się z rodziną na plażę, nad morze. Zabieramy się razem z nimi - oni znają drogę, więc się podczas tej godzinnej jazdy nie gubimy. Na miejscu wieje jednak taki wiatr, że tylko witam się z daleka z pierwszy raz widzianym Morzem Śródziemnym i wracamy na kemping. Po drodze udaje nam się kupić namiot dla mnie. Z klimatyzacją!

urodzinowe naleśniki i my :)
Dzień 6, wtorek: Urodziny Jeannette. Bardzo mi zależało, żeby czuła się tego dnia naprawdę jak najlepiej. Wstałam więc wcześnie, udekorowałam nasz kawałek obozu kolorowymi flagami i pobiegłam do Lizette po zamówione zakupy - kwiaty i składniki na naleśniki. J. bardzo się ucieszyła z prezentów i z naleśników. Powiedziała, że od bardzo dawna nie obchodziła takich urodzin, a ja poczułam się świetnie. Po południu przyszło więcej gości - znajomych J., a wieczorem przyjechała Janka, była opiekunka dziewczynek. Zostawiłam je, żeby sobie pogadały, a sama poszłam na spacer. Zaliczyłam spotkanie z wkurzonymi pieskami (z 7 ich było, raczej takich większych i wcale nie były przyjazne) i przeszłam szybki kurs francuskiego. Na szczęście wyszłam z tej przygody z życiem, ale na dłuższe spacery juz się nie wybierałam.

Dzień 7, środa: Tym razem wybrałyśmy się nad morze same (reszta pojechała wcześniej), więc oczywiście się zgubiłyśy po drodze. Kiedy już jednak udało nam się dotrzeć na miejsce, to świetnie się bawiłyśmy. Mistral się nieco uspokoił i udało mi się wejść do tego upragnionego morza. Po dniu spędzonym na plaży, zjedzeniu kolacji i położeniu dziewczynek spać, postanowiłam wziąć udział w życiu pola kempingowego. Zwłaszcza, że miały być tego wieczoru międzynarodowe Scrabble - ciekawa ich byłam niesamowicie. Udało mi się przekonać Richarda, męża Lizette, żeby poszedł ze mną, bo samej to niefajnie. Poszedł i nie żałował, bo nasza drużyna wygrała. Dzięki słowu polskiemu (bo mogłam układać polskie słowa!) "zim", umieszczonemu w odpowiednim miejscu. Ha!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz