niedziela, 8 sierpnia 2010

Brzydki prosiak i ślimak w bucie, czyli jak to we Francji było...

Wszystkiego napisać mi się raczej nie uda, więc napiszę skrótowo i na raty, a w późniejszych postach najwyżej rozwinę...

Dzień 1, czwartek: wyjeżdżamy na spotkanie przygody. Bez GPSa, bo w sklepie z GPSami minęli się z prawdą i J. nie wgrała francuskiej mapy wystarczająco wcześnie. Robię więc za co-pilota, co samo w sobie jest przygodą. Dla wszystkich. Po zabawnym nieporozumieniu dotyczącym widelca na drodze*, dojeżdżamy do Chateau - bardzo sympatycznego B&B i, wykończone, idziemy spać.


Dzień 2, piątek: Po przepysznym śniadaniu w stylu fracuskim (świeżutkie i prosto z pieca croissanty z dżemem bądź miodem, pyszna kawa) rozmowa z gospodynią potoczyła się w kierunku mojego ukochanego polskiego języka. Okazało się, że pani domu potrafi powiedzieć "dzień dobry" oraz - całkiem dla mnie niespodziewanie - "jestem wielkim, brzydkim prosiakiem". Nie jest, ale śmialiśmy się wszyscy. Po śniadaniu i kąpieli w basenie ruszamy w dalszą drogę - na przedmieścia Marsylii do znajomych Jeannette i Annique. Niestety, mapa jest niedokładna, a opis wydrukowany z googlemaps zbyt niedokładny (albo zbyt dokładny) i się gubimy. Frederick, znajomy J., wyjeżdża po nas i eskortuje do Alloche. A potem serwuje taką kolację, że będę wspominała ją jeszcze długo.


Dzień 3, sobota: I znów pyszne jedzenie + prawdziwy szampan jako aperitif. Gospodarze są mistrzami świata w gospodarzowaniu (Frederick dzieli się ze mną swoją znajomością polskich słówek - takich jak "piwo", "wino", "wódka" i "dziękuję", a ja odpłacam się tym samym po francusku, Olga natomiast przełamuje się i rozmawia ze mną po polsku, choć wstydzi się swojego francuskiego akcentu), a ja spodziewam się, że za takim jedzeniem jak we Francji będę strasznie tęsknić po powrocie do Holandii. Mój słownik wzbogacił się o znaczenie słowa "cykada". Powyżej 25 stopni Celsjusza grają te robaczki niezmordowanie, czyli właściwie przez cały dzień. Po obiedzie (palce lizać) i deserze (francuskie sery + kolejne słowo w słowniku: "pitaja" - mniam!) jedziemy na nasz kemping i oczywiście znowu błądzimy. Annique już nie pyta, czy daleko jeszcze, tylko czy znów zabłądziłyśmy. W końcu pod wieczór udaje nam się dotrzeć do Eyguiliers i rozbić namioty. Szkoda tylko, że w moim nie działa suwak.





* angielskie fork oznacza widelec, w odniesieniu do drogi jednak - rozwidlenie. Tego nie wiedziałam i szukałam wielkiego znaku widelca na wiejskiej drodze. Cóż, przynajmniej się uśmiałyśmy.

1 komentarz: