wtorek, 18 maja 2010

nie ma to jak pierwszy raz...

Swojego czasu zaczęłam wprowadzać w moim życiu coraz więcej nowości. To znaczy świadomie i z premedytacją, to znaczy, że jak mam okazję spróbować czegoś, czego jeszcze nie próbowałam, to tę okazję wykorzystuję mimo pewnych obaw, a czasem się na nią wręcz rzucam z okrzykiem dzikiej radości na ustach. Jedynym jak na razie wyjątkiem są flaki, których w życiu nie jadłam i świadomie raczej nie spróbuję nie mając w perspektywie śmierci głodowej... W każdym razie nowości są fajne. 
Co oczywiste, niemal każdego dnia robię tu coś nowego, bo cały ten wyjazd to jeden wielki "pierwszy raz". Dzisiaj na przykład pierwszy raz w życiu pełłam* ogródek. I żeby nie było - sama zaproponowałam, że to zrobię. Nie należy to do moich tutejszych obowiązków. I właściwie sama siebie tą gotowością do czynu zadziwiłam, bo absolutnie nie jestem typem ogrodnika. Kwiatki u mnie w domu żyły przez te wszystkie lata chyba tylko dzięki wyjątkowo silnej woli przetrwania. Taki papirus** Alojzy na przykład wmówił sobie, że jest kaktusem i że wystarczy mu jedna porcja wody na tydzień i żyje od jakichś 4 lat (a przynajmniej żył jak wyjeżdżałam z Warszawy. Mamo..?). Wracając jednak do pierwszego razu mojego - świetnie się bawiłam w tym ogródku, podkopując korzenie mleczy (wiedzieliście, jakie te dranie potrafią mieć grube i wielkie korzenie..? Bo ja się zdziwiłam...) i zawzięcie walcząc z takimi, co się przede mną chowały. Chwilami miałam wrażenie, że chwastów jest więcej niż trawy... Większość jednak udało mi się wyeksmitować i jestem z siebie dumna. Resztą zajmę się w czwartek, jeśli pogoda pozwoli. Dużą część dnia spędziłam na świeżym powietrzu w pozycji kucającej/klęczącej/wypiętej - w każdym razie pochylonej i teraz moje plecy nap...raszają się o uwagę. Nie bardzo mam ochotę ich słuchać, ale mimo to chyba się położę. Zwłaszcza, że jutro czeka mnie ciekawy dzień - pierwsza lekcja ducza (znaczy niderlandzkiego) o 9.15, o 15.00 pierwsza lekcja angielskiego, a w międzyczasie muszę dopracować plan reżyserowanej zabawy, którą przygotowuję na urodziny Annique. I jeszcze przetłumaczyć go na angielski, żeby Jeanette mogła go przetłumaczyć na ducza. Ciekawie się zapowiada mój "wolny dzień"... :) I, prawdę mówiąc, juz się nie mogę doczekać...


* tak, to właściwa forma - tak mnie Pani Sobczyk w podstawówce uczyła i zapamiętałam.
** ci, co się znają, mówią, że papirusy powinny właściwie cały czas mieć mokro... Ale podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić.  A ja wyjątkowo lubię Alojza - tylko zapominam go nawadniać. Jeszcze niegdy nie narzekał - może też mnie lubi :)

2 komentarze:

  1. Dobrze Ci, mój pierwszy raz z pieleniem ogródka był jakieś kilkanaście lat temu, jak byłam na początku podstawówki (babcia miała ogródek, a mama do tej pory bardzo nie lubi jak dzieci nie pomagają jej w tym, co robi, gdy wszystko musi robić sama).
    Ja mam tera jedną roślinkę w domu - róże w doniczce, z urodzin. Pięknie mi zakwitły, ale teraz połowa kwiatków już uschła, pomimo że w miarę regularnie podlewam, ale domyślam się, że to po prostu kolejne etapy życia róży i nie tracę nadziei, że jeszcze zakwitnie, kiedyś tam. Póki co, jak już wszystkie kwiatki uschną, będę podlewać same łodygi i liście (łodygi na szczęście są zielone).
    Powodzenia na niderlandzkim! (z angielskim pewnie pójdzie Ci łatwiej, ale też powodzenia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochana, super trafiłaś z tego co widzę... ja zaczęłam pielić ogródek jak jeszcze byłam maleńka- zważywszy na to że wychowałam się na wsi, jak tylko widzę coś co wymaga pracy w ziemi omijam to szerokim łukiem ;-)

    OdpowiedzUsuń