Niderlandzki, którego się tu ciągle używa i ktory używany jest w tej rodzinie, u której mieszkam, to język mający bardzo wiele wspólnego z niemieckim i angielskim (poza wymową, która jest kosmiczna - nawet Ahmed terrorysta tak nie charczy jak Holendrzy). Dlatego też niektóre rzeczy jest mi bardzo łatwo zrozumieć, bo prawie identycznie brzmią lub są pisane jak po niemiecku. Na ten przykład niemieckie słówko lekker (smaczny) używane jest tutaj w tym samym znaczeniu i nawet tak samo się je wymawia. Tyle że tutaj jest rozumiane szerzej, z czego nie zdawałam sobie sprawy, usłyszawszy pierwszy raz pełne zachwytu slowa matki: a lekkere poop! - co znaczy "co za smaczna kupka!" (dziecko ma problemy z wypróżnianiem). Szok poczułam niejaki, ale szybko zostało mi wytłumaczone, że lekker po holendersku to po prostu "świetny", czyli że może być świetny człowiek, jedzenie, a nawet kupa. Ja na przykład od wczoraj mam lekker fiets - świetny rower.
Kolejna różnica między tym, do czego przywykłam, a tym, co tutaj sprawiła, że wyszłam trochę na głupka a trochę na ciamajdę. Kiedy pojechałyśmy z Jeanette żeby obejrzeć i ewentualnie kupić rzeczony rower, musiałam go oczywiście wypróbować. Wsiadłam więc, nacisnęłam pedały i... wpadłam na ścianę. Wstyd. Przyczyny były dwie: kierownice tutaj mają nieco inny układ (skręcone w stronę człowieka i nieco do dołu) oraz rower był ustawiony na najlżejszą przerzutkę, więc kiedy nacisnęłam mocno na pedały, to się trochę zdziwiłam. Potem jednak jeździło mi się dobrze (lekker!) i kupiłam go za jakąś bardzo niską - jak na taką firmę, model, stopień zużycia, etc. - cenę. Jeszcze trochę i będę jeździła na nim z rozłożoną parasolką w ręku, jak pewna pani, którą dziś widziałam.
Inna różnica, która mnie zadziwiła to fakt, że Holendrzy obchodzą takie święta kościelne jak Wniebowstąpienie Pańskie (dzisiaj, a nie - jak u nas - w niedzielę) i dwa dni - niedziela i poniedziałek - Zesłania Ducha Świętego (we wszystkie te święta Holendrzy nie pracują). A ja miałam ten kraj za ateistyczny!
W związku ze świętem Wniebowstąpienia Pańskiego byłam dziś na Mszy - pierwszy raz w tutejszym kościele, do którego mam jakieś 7 minut drogi piechotą (lekker!). I tu też zdziwiło mnie kilka rzeczy:
1. Wiele elementów Liturgii było po łacinie (dopiero teraz zrozumiałam, jak dobrze by było i w Polsce używać części stałych po łacinie. Nie miałabym dziś problemu z Ojcze Nasz na przykład).
2. Nie było żadnej jedności postawy wiernych - w każdej części Mszy jedni stali, inni siedzieli, a inni klęczeli (podczas Przeistoczenia klęczało tylko kilka osób). Trochę to deprymujące, ale pewnie przywyknę.
3. Tutejsza łacina jest włoska w wymowie i niestety często podczas Liturgii stawała mi przed oczami nasza pani od łaciny mówiąca spiżowym głosem: w języku łacińskim nie ma głoski "ł"!!! ale ja raczej nie powtórzę tego ani organiście (który ma zresztą przepiękny głos), ani księdzu.
Więcej wyraźnych różnic na razie nie widzę. No, może irytujący jest brak płatków migdałowych w tutejszych sklepach, ale bez tego da się żyć.
Życie jest ciągle lekker! Szkoda tylko, że pogoda mu pod tym względem zupełnie nie dorównuje...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz