czwartek, 20 maja 2010

zaczęły się schody...


No właśnie - zaczęły się schody, a ja mam już zakwasy. Nie wyobrażałam sobie niczym niezakłóconej sielanki przez cały rok - to raczej byłoby nudne... Tak więc dwie gorzkie pigułki już mi zaaplikowano: 
1. nie będę mogła pracować jako wolontariuszka w grupie Noeme, bo taka jest polityka organizacji. Znaczy polityka jest taka, że żaden członek rodziny nie może dobrowolnie pomagać w opiece nad dziećmi w grupie, w której jest jego krewny. Niestety, manager placówki nie uznał naszych argumentów, że ja przecież nie jestem spokrewniona, że uczę się opiekować Noeme, że jestem po pedagogice... Cóż, może ma trochę racji, chociaż ja jej nie widzę ani ciut. Przykro mi więc, bo już się nastawiłam na tę pracę, poznałam i bardzo polubiłam ludzi, którzy tam pracują i cieszyłam się perspektywą pracy z nimi. W innych grupach pewnie też są sympatyczne osoby, ale... no właśnie, nie tego chciałam. Trudno, pewnie pójdę pomagać do innej grupy. Wzruszyła mnie też postawa Vondy (tak się ją chyba pisze...), przełożonej tej grupy, z którą się zaprzyjaźniłam, a która nie może pogodzić się z decyzją managera. Oraz postawa Jeanette, która wiedziała, że będę bardzo zawiedziona i która tak się tym przejęła, że odwoływała się mailowo od tej nieszczęsnej decyzji. Nic nie wskórała, niestety. A ja rzeczywiście byłam rozczarowana, ale dopiero kiedy dziś tam poszłam ze świadomością, że nie powinnam długo zostawać, bo ktoś może mieć przez to kłopoty, to zrobiło mi się naprawdę smutno... Cóż, trudno...

2. Poszłam na lekcje ducza i nauczyciel był zadziwiony, co ja tam robię, jeśli nawet słowa nie rozumiem w ich języku (a poszłam na zajęcia najniższej grupy). Rzeczywiście, są one prowadzone w taki sposób, że ktoś taki jak ja niewiele z nich rozumie. Chociaż miałam wrażenie, że rozumiem coraz więcej. W każdym razie ustaliliśmy z nauczycielem, że pójdę jeszcze raz czy dwa razy i jeśli nie będę nic z zajęć wynosiła (poza kserówkami), to oddadzą mi pieniądze i może pojawię się kiedy indziej. We wrześniu na przykład. Niestety, do września to ja chcę już mówić po holendersku, więc nie będę pasowała do najniższej grupy początkującej. I powiedziałam to owemu panu (może kiedyś zapamiętam jego imię...). Prawda jest taka, że to, co napisane nawet całkiem rozumiem, bo to podobne do niemieckiego jest. Jednak ich wymowa... już to chyba kiedyś pisałam.

O ile pierwszy problem wydaje się nie do przeskoczenia i będę musiała się po prostu dostosować, o tyle drugi... Włączyła mi się typowo polska postawa pt. "co, ja nie dam rady..?!". Ciekawe, bo kilka lat temu w ogóle u siebie nie zauważałam takiego myślenia. Przeszkody albo obchodziłam, albo zmieniałam trasę. Teraz mam ochotę przeskoczyć. W ogóle nie poznaję w sobie obecnej siebie sprzed kilku lat - teraz jest we mnie dużo więcej dziecka (czego wcale nie uważam za regres). Obudziła się we mnie przekora (nie wiem, czy wiecie, ale gdyby kilka osób nie powiedziało mi jakieś dwa miesiące temu, że wcale nie wierzą, że wyjadę, to może bym nie wyjechała... Te słowa pełne zwątpienia w powodzenie moich planów obudziły ducha przekornego - no i jestem w Holandii), najchętniej łaziłabym po drzewach zamiast tylko podziwiać je z dołu, a kiedy widzę dzieciaki skaczące na trampolinie, to zazdroszczę im niesamowicie. Miarą tego, że jestem jednak dorosła może być to, że ostatecznie nie wskoczyłam razem z nimi na tę trampolinę. No i cieszę się jak dziecko z najmniejszych rzeczy... I jadłabym dużo więcej czekolady niż warzyw, gdyby nie ten dorosły we mnie, który nieco hamuje dziecięce zapędy... Ale lubię siebie - całkiem sympatyczną mieszanką dziecięco-dorosłą udało się życiu we mnie wyhodować :) 

Summa sumarum, mam teraz bardzo wielkie mnóstwo pracy, bo chcę w ciągu kilku dni zacząć już nieco mówić po holendersku, żeby udowodnić sobie i panu nauczycielowi, że się da. Nie jest to nic innego, tylko upór, bo przecież ja wcale nie muszę mówić po holendersku - nigdzie poza Holandią nie używa się tego języka, a tutaj przez te kilka miesięcy mogę się równie dobrze dogadywać po angielsku. Niestety, poszły konie po betonie, jak mówił nieodżałowanej pamięci pan Marek Kotański. Pracuję więc. Dziś do nauczenia zostało mi jeszcze co najmniej 20 czasowników, a jak gdzieś dorwę ich odmianę, to i jej się nauczę. A co!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz